Najnowsze wpisy, strona 28


Gdyby tylko móc się rozpłakać...
Autor: dorothee
18 stycznia 2006, 15:04

Nie mogę już... jestem po prostu u granic wytrzymałości - i fizycznej i psychicznej. Nic nie idzie po mojej myśli, wszystko szlag trafia, ja już nie wiem, co ja mam po prostu zrobić! Odpuścić sobie? Ale nie potrafię, nie potrafię sobie niestety powiedzieć: "Nie przejmuj się" - nie umiem się nie przejmować i po prostu wszystko olać, to jakoś nie leży w mojej mocy. Taka już jestem: zawsze się wszystkim przejmowałam i przejmować się będę nadal. Kilka razy już próbowałam to zmienić - nie da się. I teraz zatruwam się sama od środka jakimiś żalami, goryczą porażki i w dołku jestem tak nieprzęciętnym, że chyba  prędko z niego nie wyjdę.

A jeszcze wczoraj obudziłam się z dziwnym uczuciem jakby były wakacje. Czułam, że słońce zza okna świeci mi w plecy i nie pomyliłam się - świeciło istotnie. Tyle, że krajobraz za szybą nie był świeży i zielony, a raczej "księżycowy" - biały i zimny. Mimo to wesoły, bo i ja byłam jakaś wesoła - jakbym w ogóle nie musiała wstawać tego dnia z łóżka. Nie wiem, skąd wzięło mi się takie wrażenie - mechanizm wypierania?

Ale wstałam z łóżka, wstałam i szybko doszłam do siebie - zaliczenia potrafią skutecznie sprowadzić na ziemię. Nie tylko na ziemię - na manowce załamania też. Czy wy też kochacie to wspaniałe uczucie bezsilności, kiedy z dużym trudem i poświęceniem czasu i zdrowia, osiągacie szczyt swoich możliwości, pełni wiary i ufności w swoje siły, a także nadziei na to, że ktoś to doceni, stajecie w obliczu konfrontacji z rzeczywistością, która mówi dobitnie, że to jeszcze za mało? Za mało? Ale ja już nie mogę dać z siebie więcej! Czy naprawdę nie liczy się poświęcenie, nie liczy się to, że się staram, że przychodzę na zajęcia - zresztą przygotowana, że ze wszystkich przedmiotów mam stuprocentową frekwencję, a wszystkie kolokwia zaliczam w terminie??? To naprawdę jest tak mało? I zarywanie nocek też nic nie daje. Wypruwam sobie żyły, żeby wreszcie było dobrze, a i tak jest źle. Ja po prostu już nie wiem, co mogę jeszcze zrobić...

"Szklany sufit" jak widać, obowiązuje nie tylko w zakładach pracy. Na uczelni realizuje się z ogromnym powodzeniem. Po prostu niektórym nie pisane jest realizować swoich ambicji.

A gdy te ambicje są jeszcze na czyjeś nieszczęście duże, to blokada ich realizacji może się okazać zgubna dla zdrowia psychicznego.

Tak więc ja teraz właśnie dostaję świra z bezsilności, niewyspania, zawodu, zmęczenia. A największe pretensje mam właśnie do siebie i to zasadniczo jest chyba mój największy problem, że sama się dyskredytuję.

Muszę sobie z tym jakoś poradzić, zanim zmarnuję kolejną szansę i wpędzę się w gorszy dołek. Przyjdą ferie i wszystko się skończy, znowu się upokoję, trzeba jeszcze tylko znieść kilka upokorzeń i frustracji. Tylko kilka...

Wychodziłyśmy dzisiaj z angielskiego, gdy na samym wyjściu z budynku poślizgnęłyśmy się wszystkie trzy i Kaya, która akurat była w środku, rymnęła na ziemię. Tak mnie to rozbawiło, że nie mogłam się uspokoić przez najbliższe kilka minut. Stwierdziłam wtedy, że nic mi już nie jest w stanie zepsuć humoru w dniu dzisiejszym, ale oczywiście się pomyliłam - coś się jednak znalazło. I humoru już nie będzie.

Rozejm z Rodzicielem? Nie wiem... Czemu on mnie musi zalewać swoimi żalami? Rozumiem, czuje się z paroma rzeczami źle, ale musi zaakceptować, że w naszej rodzinie nigdy nic nie będzie normalnie (bo i nigdy nie było). Przegapiliśmy coś i nie da się już tego naprawić. Po prostu jest jak jest. Oczywiście dobrze by było, gdyby się coś zmieniło, mogłoby być lepiej, tylko, że chyba już nikomu oprócz niego tak bardzo na tym nie zależy. Lenistwo? Niechęć? Akceptacja? Przyzwyczajenie? Nikt nie chce niczego zmieniać. Nikt nie chce wyjaśniać, rozmawiać. Właśnie: rozmawiać - w naszym domu się nie rozmawia, w naszym domu się informuje. Czasem uda mi się jeszcze pogadać z Rodzicielką, rzadko, ale jednak z Ma Soeur. Ale nie obchodzą je moje problemy, same ze swoich się nie zwierzają. Nie wiem sama... to wszystko jest jakieś zimne, obce, zamknięte. Może przesadzam, bo jestem przybita. Może nie jest tak źle. Nie wiem tego, a dziś już zwłaszcza nie mam ochoty o tym myśleć.

Po prostu chcę się zamknąć w pokoju, włączyć "zagłuszacz myśli" (czyli muzykę) i faktycznie te myśli zagłuszyć. Bo są trujące...

Rozwyłabym się chętnie, jak najgorsza płaksa. Ale nawet na to nie mam siły...

Zdecydowanie piątek 13-tego...
Autor: dorothee
13 stycznia 2006, 18:46

Właśnie się dowiedziałam, że mojemu bratu ukradli komórkę. Zaczepili go na ulicy, zabrali telefon - nic wielkiego, stary, odziedziczony po Ma Soeur (ona dostała od rodziców nowy na osiemnastkę), niemniej jednak telefon, a brat nie zdążył się nim nawet nacieszyć - tydzień zaledwie był w jego posiadaniu. I matka z synem znowu nie ma kontaktu ;) No! Nie pora na żarty. A z tym pechem dzisiaj coś zdecydowanie jest na rzeczy.

Zdenerwowałam się naprawdę. Bratu dzięki Bogu nic się nie stało, ale sam się teraz obwinia, że nic nie zrobił. Normalna reakcja ofiary. Boże, co się dzieje w tym mieście. Chyba wypadnie niedługo przestać wychodzić na ulice. Wytrąciło mnie to z równowagi, aż się trzęsę.

"...urwa" no! Żeby mu ręka uschła, palantowi. Rzygać mi się chce na takich jak on. Chcę teraz bardzo mocno wierzyć w to, że istnieje sprawiedliwość - jeżeli nie na tym, to na tamtym świecie.

Piątek 13-tego
Autor: dorothee
13 stycznia 2006, 17:12

Piątek 13-tego po prostu. Dzień chałowy i już. Plany się posypały, same nieprzyjemności tylko, jakiś pech po prostu.

Może trochę demonizuję za bardzo, ale w jakieś takie przygnębienie mnie wprowadził ten dzień dzisiejszy. Rano zaspałam, więc musiałam jak wariatka lecieć na uczelnię, żeby się nie spóźnić. Plan wcześniejszego zaliczenia wstępu i zabrania się potem na spokojnie za co innego też wziął w łeb. Na zajęciach ze wstępu z kolei jak zwykle podzieliła nas Błękitnooka na grupy i kazała każdej referować inny fragment rozdziału z podręcznika. Nic nie umiałam, to co miałam powiedzieć przeczytałam byle jak, a potem dukając niemiłosiernie i beznamiętnie, próbowałam coś jednak przekazać. Męki moje i swoje ukróciła pani magister przerywając mi: "Ale strasznie nas pani męczy" na co odpowiedziałam, że "sama też się męczę" i głos mi odebrano. Już i tak było mi wszystko jedno. Oby na zaliczeniu nie było podobnie. Już ja o to zadbam, żeby nie było.

Łeb mnie boli, brzuch mnie boli i czuję się jakaś taka zmięta. Zakuwałam przez cały dzień jak szalona, licząc na to zaliczenie. Okazało się, że nie umiem wystarczająco dużo - nie chciałam nawet tego sprawdzać empirycznie, od razu zdecydowałam się na inny dzień.

Indeks dzisiaj wypełniałam. Dziwne to to...

Sesja, ta zmora, spać mi nie daje. Właściwie dosłownie, bo jadę dzień w dzień na kawie - tyle, że efekt tego marny: ani się nie wyśpię, ani nic nie umiem, z dnia na dzień tylko coraz gorzej zmęczona. Błędne koło.

Wyśpię się może dzisiaj, to mi się humor poprawi. Albo się czekolady najjem - też pomaga.

Pierwszy raz dzisiaj widziałam robotnika w roboczym ubraniu, poplamionym farbą i tynkiem, który blisko wieczornego fajrantu wychodził ze sklepu spożywczego i w foliowej siatce nie miał butelki jakiegoś trunku a.... kawę i cukier (?!). Może ja jestem jakaś uprzedzona, albo myślę stereotypowo (co jest właściwością każdego człowieka - ci, którzy sądzą, że ich to nie dotyczy po prostu są nieświadomi tego, że dotyczy jak najbardziej), ale niebywały to był widok.

Na wykładzie z psychologii posłyszałam dziś, że w którejś z kultur azjatyckich pojawił się nowy zwyczaj (a właściwie norma prawna co dziwniejsze): wystarczy, że mąż wyśle żonie trzy sms-y z rzędu z formułką: "Nie chcę, żebyś była dłużej moją żoną" - i jest rozwiedziony! Co śmieszniejsze - w świetle prawa. No, Robert, numer mojej komórki chyba znasz?

Kaya kazała mi obiecać, że dziś nie będę się już uczyć. Obiecać nie chciałam, ale teraz widzę, że mogłam to zrobić spokojnie...

No i dobra, mi też się coś od życia należy. Idę się wyspać chyba. Do zobaczenia.

P.S.: Od miłości do nienawiści jeden krok... i odwrotnie! Marian, kocham Cię! - cztery czwórki mi postawił z w-fu! :))

Sielanka?
Autor: dorothee
12 stycznia 2006, 12:01

Dzień jakiś taki piękniejszy dzisiaj...

...niebo iście zimowe przechodzi od bieli, przez błękit w głęboki lazur, na tle którego wyraźnie odcinają się pokryte szronem, białe drzewa...

...mróz szczypie w policzki, a w powietrzu fruwają iskrzące się wesoło w słońcu drobinki lodu. Spadają z gałęzi i dachów prosto na głowy przechodniów, którzy w zwykłym codziennym pośpiechu zdają się nie zauważać, że Pani Zima pokazuje wreszcie swoje uśmiechnięte oblicze...

...jaśniej, żywiej, ożywczo...

...i może byłby to cudowny dzień...

..gdyby...

...

...

...GDYBY MNIE NIE WKURWIŁA STARA KROWA!!!

Tak się wkurwiłam, że aż postanowiłam o tym napisać. Pomijam już fakt, że jestem niewyspana, bo do 3:00 w nocy robiłam różne fascynujące rzeczy, jak np.: nauka psychologii. Ale to mnie wyprowadziło z równowagi.

Zacznijmy od tego, że Lublin nasz kochany, nie jest wystarczająco cywilizowanym miastem, by posiadać więcej jak dwa parkingi. Tak więc wszyscy nasi zmotoryzowani współmieszkańcy, którym nie chce się za daleko przenosić swojego szanownego zadka za pomocą jedynie nóg, podjeżdżają samochodami pod same drzwi, a te jak wiadomo, generalnie do parkowania w ich pobliżu nie są przystosowane. Tak więc przeciskanie się chodnikiem między samochodem, a murem kamienicy stanowi w naszym kochanym prowincjonalnym miasteczku element codzienności.

Wracając dzisiaj z uczelni miałam niewątpliwą okazję po raz kolejny się o istnieniu tego zjawiska przekonać. I napotkać przy okazji na zasadniczą trudność, z którą każdy kiedyś uporać się musi: jak minąć się z dosyć obszerną (delikatnie mówiąc) osobą, mając do dyspozycji mniej jak metr szerokości chodnika. Zadanie to niełatwe, jak się wkrótce okazało, zwłaszcza gdy osoba nadchodząca z naprzeciwka nie ma zamiaru iść na żadne ustępstwa dotyczące choć centymetra chodnika dla ciebie. Tak więc idąc mijałam samochód, oczywiście zaparkowany całą swoją szerokością na chodniku. Byłam już w połowie jego długości, gdy pojawiła się rzeczona trudność, a raczej Trudność - starsza kobieta w typie Moherowy Beret, w futrze, obła i chwiejąca się na boki, zmierzająca w przeciwną do mnie stronę z zaciętą miną. "Oho! Będą kłopoty!" - pomyślałam, bo wystarczył jeden rzut oka na panią, żeby nabrać co do tego 100-procentowej pewności. Niestety nie miałam możliwości ustąpienia pani drogi, natomiast ona mi jak najbardziej - wystarczyłoby żeby zaczekała chwilkę, zanim zacznie się wpychać między samochód, mnie, a budynek. Ale kto to kiedy widział, żeby starsza osoba ustępowała w czymkolwiek smarkuli?!?!?! Więc pani celowo przyspieszyła, żeby się ze mną zderzyć, popchnęła mnie jeszcze z przesadnym impetem na budynek, w wyniku czego wpadłam akurat na wystającą z muru, ostrą krawędź metalowego parapetu, zaczepiłam o nią kurtką, ułyszałam głośne "Trrrrrach" (pani zapewne też, chyba że trochę przygłucha była - możliwe... - i przyślepa raczej też, inaczej by się nie pchała) - i teraz mam elegancką "perforację" na samym przedzie kurtki. Miałam ochotę pani nabluzgać, ale zaniechałam, gdy uświadomiłam sobie, że tylko na to czeka.

Tak więc ja mam zniszczoną kurtkę, a pani ma satysfakcję.

I to mnie właśnie wyprowadziło z równowagi. Bo nienawidzę takich starych, zakompleksionych, wrednych, zgorzkniałych, przesądnych, zacofanych, plujących jadem.......!!!!! A zresztą......

I jeszcze jakby tego było mało dostałam jakiegoś sms-a z życzeniami urodzinowymi, w ogóle nie adresowanego do mnie, bo ktoś pomylił numery, w ogóle nie adresowanego do żadnej kobiety, wierzcie mi... Miał postać żenującego, zboczonego wierszyka, tyczącego się zaliczania panienek w każdy dzień tygodnia, podpisany "Życzą Przyjaciele". Nie wiem, jak wy, ale ja takich przyjaciół nie mam.

Ale i tak się wkurwiłam...

Jam dziwną personą jest
Autor: dorothee
07 stycznia 2006, 20:19

Jestem właśnie po rodzinnym świętowanku - 18-tka Ma Soeur nie mogła przejść bez echa wśród rodziców chrzestnych, więc odbył się obiadek. Teraz jestem nażarta i mam wrażenie, że zaraz pęknę.

Przytargałam z dużym trudem z biblioteki dwie ogromne książki na egzamin z historii. Mimo podjęcia tego wysiłku nie zabrałam się jednak w dniu dzisiejszym za żadną naukę. I nie wiem, jak to dalej będzie...

Mój rozwód z Organistą stał się faktem. Fajnie, ża nasz rzekomy ślub nigdy faktem nie był. Nie to, żeby mi zależało... Niemniej jednak nie jest mi przykro.

Znowu spięcie z Rodzicielką. Nie wiem, cży to ja jej gram na nerwach, czy to ona po prostu się ostatnio wszystkiego czepia... Jak zwykle poszło o łazienkę - ja już nie mogę normalnie wejść do łazienki, żeby się ktoś nie przypieprzył, że za długo siedzę. Albo, że zachciewa mi się do niej wchodzić wtedy, co i wszystkim (mam wrażenie, że akurat jest odwrotnie). Doszło do tego, że każde skorzystanie z łazienki jest dla mnie stresem takim, jak conajmniej egzamin, a gdy ktoś zapuka do drzwi, gdy akurat jestem w środku, to po prostu dostaję palpitacji serca. Ale to tylko jedno z wielu moich dziwactw...

Do rodziny miałabym tylko jedną prośbę: kiedy już mnie obgadują (albo, co więcej - objeżdżają), niech spróbują to robić tak, żebym tego nie słyszała.

Powrót na w-f po świętach był trudniejszy niż myślałam - w konsekwencji wczoraj cały dzień czułam się, jak źle wyżęta (wyrzęta??? nie wiem jak to się pisze, a jestem zbyt leniwa by to sprawdzić w słowniku) szmata. I ścięło mnie na koniec z nóg wieczorem. Na dodatek zaliczenia sprawnościowe za pasem - jakby mi mało było zaliczeń!

Wszędzie mi się ostatnio śpieszy, wszędzie jestem spóźniona. Skąd to tempo?

Trudny okres przede mną. Jak będzie? To się okaże.

Właśnie Bałkanofil udziela mi przez gadu-gadu korepetycji z łaciny ;) Kurs tyczy się sentencji łacińskich. A będzie z tego kolokwium, panie profesorze? :))))

Netka ma dzisiaj studniówkę. Zazdroszczę. Chętnie bym się cofnęła w czasie do własnej. Może dlatego, że wspominam ją nawet dobrze, a może dlatego, że zmieniłabym parę rzeczy, żeby wspominać ją jeszcze lepiej. Jaki by nie był powód - wyszalałabym się raz jeszcze.

Tyle...