O Jezusie, co za dzień...! Z jednej strony dobry, z drugiej - chałowy. Jaki by nie był, to mam już go dosyć, bo nie spałam za długo tej nocy, no i co by nie mówić - trochę już jestem zmęczona.
Miałam dzisiaj ostatnie kolokwium przed świętami - z historii, brrrr.... Oczywiście nie byłabym sobą gdybym się do nauki zabrała jak człowiek - za dnia. Na tygodniu nie miałam czasu się uczyć, weekend jak zwykle zszedł mi na bzdetach i zakupach w hipermarkecie - wynik był taki, że za cokolwiek zabrałam się w niedzielę wieczorem. A nie chciało mi się strasznie, więc co pięć minut wstawałam od biurka i kręciłam się jak głupia po domu, bo jak na złość nic nie wchodziło mi do głowy. Jak zwykle się wkurwiłam rzecz jasna, około 21:00 wlałam w siebie kawową siekierę i.... niestety nie pomogło - zasnęłam na książce. Potraktowałam się jednak brutalnie wodą w łazience i trochę się rozbudziłam. Wkrótce "trochę" przerodziło się w "bardzo" - gdy doszłam do wniosku, że chyba już nic nie wchodzi mi do głowy (było już dobrze po 2:00 i Ma Soeur obudziła się conajmniej zdumiona po pierwsze widząc, że jeszcze nie śpię, po drugie widząc, która jest godzina, po trzecie dostrzegając, że dwie godziny wcześniej dostała sms-a), stwierdziłam, że najwyższa pora się wreszcie położyć. No i cóż... położyć się nie było trudno, za to zasnąć trochę gorzej. Po dwóch godzinach przerzucania się z boku na bok, wreszcie usnęłam. Rano aksamitnym śpiewem słowika ;) obudził mnie budzik i wstałam, gdy tylko udało mi się sprawić, że świat przestał wirować :)) Zaaplikowałam sobie drugą mocną kawę zanim minęło 12 godzin od pierwszej i oto byłam gotowa do kolokwium.
A że ta noc była zakręcona - to fakt. Tuż po północy myślałam, że dostanę zawału, gdy ni stąd ni z owąd zadzwoniła komórka mojej Soeur - dostała sms-a. Ma Soeur przewróciła się na drugi bok, sięgnęła, nie otwierając oczu, po telefon i zanim go wzięła w dłoń, tak zawisła i spała dalej. Obudziła się nagle dwie godziny później i nie wiedziała, dlaczego? He, he, grunt to refleks :)))))
A ja z kolei dowiedziałam się, że śmiałam się przez sen. Podobno brzmiało to następująco: "Ha ha ha, Booooże, ha ha ha!" Hmmmm... No cóż... BEZ KOMENTARZA.
Rano na uczelni przywitała mnie dobra wieść, że dostałam 5 z kolokwium z socjologii i "zdystansowałam grupę" - Boże! ja jestem kujonem!!! Z geografii też wypadło mi 4,5 pkt na 5 pkt, czyli całkiem nieźle! Sprawę niezaliczenia "ślepej mapy" pomińmy milczeniem ;) Trochę mniej wesoło było, gdy Absztyfikant kazał nam "wyjąć karteczki" w celu napisania wejściówki. Na zajęcia się w ogóle nie przygotowałam (bo uczyłam się historii oczywiście), więc nic nie napisałam. Potem Absztyfikant kazał nam wymienić się w parach naszymi pracami, sprawdzić je sobie wzajemnie (ciekawe jak, skoro ja nic nie umiem???), wystawić sobie wzajemnie oceny i pod tymi ocenami się podpisać. Na szczęście nie było obowiązku oddawania prac, bo dostałabym piękną lufę! Ci natomiast, którzy oddali, mieli być oddzielnie ocenieni przez faceta i jeżeli ocena, którą dostali od kolegi, pokrywałyby się z oceną od faceta - facet stwierdził, że autor dostanie dwa plusy, a kolega, który oceniał - jednego plusa. ??? .... dziwaczne...
A potem przyszła pora na gwóźdź programu, czyli kolosa z historii. Poszło mi chyba nieszczególnie, ale pytania były dziwne. Zobaczymy, czym to się skończy...?
Na wykładzie myślałam, że usnę i spadnę z krzesła. Jolly Roger swoją drogą był dzisiaj jakiś mało jolly... Potem już tylko xero, zimno, deszcz i nareszcie w domku!
Jezu, ale mi się chce spać... Być może z tego powodu narobiłam dużo błędów gramatycznych, ku uciesze Organisty. Bo trzeba wam wiedzieć, że baczne oko Organisty śledzi teraz każde moje zdanie i tropi moje "grzechy językowe" (metafora nieprzypadkowa). Ojej, chyba mam tremę... :)
Mój nocny śmiech okazuje się doskonałym podsumowaniem dzisiejszego dnia. Zatem: "Ha ha ha, Boooże, ha ha ha!" :))))