Archiwum wrzesień 2006


Uwolnić Gracika!
Autor: dorothee
28 września 2006, 11:18

Mój Boże! Co za dzień mi się dzisiaj szykuje skoro tak się zaczyna???

Śniło mi się coś strasznie schizowego: znowu byłam w szkole, na dodatek w barku, ktoś strasznie się z czegoś śmiał i tak mnie uścisnął, że połamał mi żebra (!). To się nie kwalifikuje chyba pod żaden sennik, co najwyżej pod psychoanalizę... Nagle w mój sen wdarł się koszmarny dźwięk dzwonka do drzwi (już nie wiem co było koszmarniejsze: ten sen, czy ten dzwonek?). Mam omamy - pomyślałam i usłyszałam monotonny szum suszarki, dochodzący z łazienki. Aha, to pewnie Ma Soeur. Niech ona otworzy, jeżeli tam ktoś naprawdę jest - w tym momencie, jakby na potwierdzenie moich słów, dzwonek odezwał się ponownie. O cholera! Przecież ona nic nie słyszy! - zrywam się i lecę do przedpokoju, myśląc w tym czasie o tym, że jestem w piżamie, jak ja się tak komuś pokażę i kto tam właściwie do cholery się dobija kwadrans przed ósmą?!?!?! Niestety, ledwo wyszłam z pokoju, zakręciło mi się w głowie, w oczach pociemniało. Trzymając się ściany, pukam do łazienki: Siostra! Ktoś się dobija do drzwi!. Zanim otworzyłyśmy nikogo już tam nie było. Ki diabeł? - myślę i wściekam się, że nie mogę sobie dłużej pospać. Padłam z powrotem na wyrko i usiłowałam ocalić jeszcze resztki snu. Nie udało się i gdy tylko Ma Soeur wyszła, zwlekłam się z łóżka, żeby sobie zrobić śniadanie. Przeżuwałam chleb, popijałam zieloną herbatą i zgłębiałam właściwości pielęgnacyjne gardenii, dzięki artykułowi w jakimś durnym babskim piśmie, gdy z zewnątrz zaczęły dochodzić jakieś hałasy. Zwabiona ciekawością podeszłam do okna i odkryłam przyczynę wczesnoporannej wizyty nieznajomego: roboty drogowe! Dwóch panów w smurfowych kombinezonach przecinało właśnie asfalt w poprzek jezdni, obok wielka kopara szykowała się do pracy, a na samym środku, w zatoczce do parkowania samochodów stał nasz czerwony i unieruchomiony od ponad roku Gracik. O cholera! Ktoś pukał, żeby go przestawić! Tylko jak ja mam to zrobić, skoro Rodziciel wyjął akumulator i nie chciało mu się go z powrotem zamontować?! Zresztą przecież nie mam prawa jazdy!. Zaczęłam już sobie wyobrażać, jak do drzwi puka dwóch takich smurfowych panów i naskakują na mnie od progu, że co ja sobie niby wyobrażam, zabrać samochód natychmiast i na przyszłość czytać ogłoszenia. No właśnie! Ogłoszenia! A ja żadnego ogłoszenia nie widziałam, kartki za wycieraczkami samochodów zobaczyłam dopiero dzisiaj rano, wyglądając przez okno!

Uprzedzając wypadki złapałam za telefon i dzwonię do Rodziciela. A co ja ci teraz na to poradzę?! - pada mało pocieszająca odpowiedź - Mam się zwolnić z roboty? - a chociażby! Dobra, dobra, coś wymyślę... Co to znaczy: coś wymyślę? A jak mnie tu w tym czasie panowie robotnicy wywiozą na taczce gnoju??? Już sobie wyobrażałam jak ja siedzę za kółkiem, a oni mnie pchają. Przecież to gotowa katastrofa! Łażę od okna do telefonu, od telefonu do okna, a koparka niebezpiecznie zbliża się do Gracika. Nagle dzwoni moja komórka. Rodziciel! - myślę - Coś wymyślił! Nic z tego: na ekranie komunikat: "Nr zastrzeżony". A to co do cholery?

Halo! Halooo! - w słuchawce jakieś trzaski. W końcu odzywa się aksamitny głos jakiejś pani: Halo??? Nazywam się Agata Jakaśtam. Czy ja mogę rozmawiać z panią Jadwigą Iksińską (czyli moją Rodzicielką - przyp. red.)? - a czemu ona dzwoni do mnie jeżeli nie ze mną chce rozmawiać?! - Niestety teraz jest niedostępna. - Aha, a kiedy będzie? - jak ja uwielbiam pytania tego typu! W grudniu po południu, babo! - Raczej w godzinach popołudniowych - Aha, to ja spróbuję później - a proszę, próbuj sobie! Dzwonię do Rodzicielki: Ty wiesz, że Cię śledzą? - No co ty? A kto? - a skąd ja mam do cholery wiedzieć? Bo wiesz, to ciekawe, bo ja nikomu nie podawałam twojego numeru, jako swój, bo ja go przecież nie pamiętam... - aha, a jak byś pamiętała, to byś podała? Stanęło na tym, że to pewnie operator, no bo kto? Ledwo powiedziałam Rodzicielce, co tu się dzieje u nas pod blokiem, nagle znowu dzwonek do drzwi. O cholera mamo! Ratunku! Co ja mam im powiedzieć? - No nic, powiedz, że samochód nie jeździ i ty też nie jeździsz, bo nie masz prawa jazdy. Za drzwiami stał Sąsiad i od progu zapytuje, czy tu jest ktoś, kto umie "tym" jeździć, bo samochód przeszkadza. Tyle to ja wiem, proszę pana. Powiedziałam, że dzwoniłam do rodziców i tyle na razie mogę zrobić. Ledwo zamknęłam za nim drzwi - domofon! Przyjechał Rodziciel, wpadł jak burza do domu po kluczyki i za chwilę obserwowałam, jak batalion smurfowych panów przepycha nasz samochód na podjazd pod blokiem, relacjonując wszystko na bieżąco Rodzicielce, która w tej sekundzie oddzwoniła, sprawdzić czy jej pierworodna latorośl jeszcze żyje, czy już ją może rozszarpano. Misja zakończona, ofiar zero, prace drogowe w toku.

A za chwilę kolejny telefon. A w słuchawce z kolei aksamitny głos Messaliny zapraszał mnie na przechadzkę po różne, że tak powiem, sprawunki :) A jakże, bardzo chętnie, musiałam się jakoś odwdzięczyć za wczorajszy seans filmowy i szarlotkę, na którą teraz, dzięki mojemu publicznemu zachwytowi, wszyscy chcą się wpraszać. A była wyśmienita! Mniam, mniam... :)

"Bar wzięty!" ;)
Autor: dorothee
25 września 2006, 16:17

To był bardzo "procentowy" weekend :) Po imprezie nad Piasecznem dwa dni dochodziłam do siebie, ale chyba było warto. Huczne zwieńczenie wakacji. Sęk w tym, że odkąd ludzie wrócili i znowu zaczęło się coś dziać, totalnie mi się odechciało te wakacje kończyć i już mi się tak miło nie jawi powrót na uczelnię, a konkretniej powrót do nauki i nudnej, szarej rzeczywistości.

Ale póki co jeszcze tydzień byczenia się i niemyślenia o niczym więcej poza tym, jak się dobrze wybyczyć.

Imprezę tymczasem mogę z całą odpowiedzialnością za swoje słowa nazwać udaną, przynajmniej w moim odczuciu. I fajnie było się spotkać w większym gronie. Mimo, że przed wyjazdem miałam tysiąc wątpliwości i sama już nie wiedziałam, czego chcę, to jednak cały czas miałam przeczucie, że jeżeli tam nie pojadę, to będę żałowała. I cóż... chyba miałam rację - żałowałabym. A tak bawiłam się nieźle, ubzdryngoliłam się jak truteń, potem cały dzień miałam kaca, ale przynajmniej mam teraz co wspominać. A zapewniam, że jest co :) , chociażby nocna kąpiel w jeziorze (na szczęście nie moja), albo najście pana sąsiada, który najpierw przedstawił się jako "łagodny zboczeniec", prezentował wszystkim swoją ranę postrzałową na czole, a potem (urażony wyproszeniem go z imprezy) zagroził wezwaniem policji, jeżeli nie będziemy cicho. Chłopcy w odpowiedzi obiecali mu porachować kości. Policja ostatecznie się nie pojawiła, pan sąsiad też już nie wrócił.

Ogólnie było dużo rozmów, dużo wygłupów, dużo śmiechu i oczywiście dużo alkoholu (w najróżniejszych rodzajach). Humory były szampańskie. I tak nam zeszło do bladego świtu. Wszystkich ostatecznie ścięło nad ranem. Po krótkim ładowaniu akumulatorów udaliśmy się na PKS. Skacowani i wypluci mieliśmy nieszczęście trafić na wybitnie niemiłego kierowcę, którego wyraźnie coś ugryzło - warczał na nas, że się grzebiemy z szukaniem pieniędzy, pośpieszał nas z miną z rodzaju: "Ach ta dzisiejsza młodzież! Imprez się gówniarzom zachciało!" i kręcił z politowaniem głową na widok Stomatolożki na kacu-gigancie, która ledwo siedziała. Jechał jak wariat, jakby był ciągle spóźniony. A na dodatek mieliśmy kontrolę biletów (o 7:00 rano w sobotę!). Byłam zbyt zmęczona, żeby się tym denerwować, ba! Byłam tym nawet rozbawiona :)

Krótko mówiąc: było fajnie. Chętnie to powtórzę, gdy tylko nadarzy się okazja :))

Nigdy dość wakacji!
Autor: dorothee
20 września 2006, 10:06

Ha ha! Wiedziałam, że Messalina będzie z przerażeniem śledziła bloga i czekała tylko kiedy coś o niej napiszę, co by mnie zrugać od góry do dołu, że niby co ja sobie wyobrażam, dlatego też najpierw potrzymałam ją trochę w niepewności, aż wreszcie napisałam to, czego się spodziewała i proszę: cel osiągnięty - dwa oburzone komentarze! Jestem usatysfakcjonowana! ;)

Hi, hi, hi...! Wiem, że ubaw kosztem bliźniego to wredna sprawka, ale cóż... Jestem wredna! :)

Tymczasem zawlokłam sama siebie do fotografa, dałam sobie "ukraść duszę" i wtłoczyć ją w poczwórny wizerunek formatu 3,5x4,5 cm (swoją drogą wybitnie nieudany - oczy mam sine, jakbym trzy dni nie spała! Tragedia po prostu! I ja mam się takim ryjem legitymować?!) i pojechałam na podbój WORD-u. Nawet gładko poszło, choć na początku w ogóle nie mogłam się połapać, gdzie co jest. Ale jakoś się udało nie zgubić, wszystkie papiery miałam w porządku, nawet ludzie zza lady w pokoju zapisów byli względnie mili, a w każdym bądź razie nie niemili (jeden pan nawet dowcipkował - niebywałe!). Egzamin mam dopiero 10 listopada, czyli za jakieś 8 (!) tygodni. Póki co więc obawiam się, że zanim się doczekam tego 10 listopada, wszystko wcześniej zdążę zapomnieć. Ale staram się być dobrej myśli.

Zanim weszłam w średnio gościnne progi WORD-u miałam okazję zobaczyć kolejkę kandydatów na kierowców, czekających przed bramą placu manewrowego na swoją kolej. Ludzie byli bladzi, wymęczeni czekaniem i przestępowali wciąż z nogi na nogę, marząc o papierosie. Pomyślałam sobie, widząc ten "malowniczy" obrazek: "Jaka szkoda, że połowa z was nawet nie wyjedzie z placu..." Co gorsza, czeka mnie dokładnie to samo. Na razie o tym nie myślę.

Tymczasem nieuchronnie zbliża się koniec wakacji, o końcu lata już nawet nie wspominając. Październik coraz bliżej, a mnie ogarniają coraz bardziej ambiwalentne uczucia: z jednej strony cieszę się, że zobaczę się z ludźmi i wreszcie zacznie się coś dziać, z drugiej strony nie przekonuje mnie plan zajęć, a w nim systemy, doktryny, ekonomia i inne tego typu nudne i trudne badziewie. Więc i chcę i nie chcę. Powtarzam sobie nieustannie, że cztery miesiące to nieprzyzwoicie i wystarczająco dużo czasu, żeby odpocząć, ale no właśnie: "odpocząć". Tylko czy ja rzeczywiście w te wakacje odpoczęłam? Tego nie jestem do końca pewna i może dlatego jeszcze się wystarczająco nie stęskniłam za uczelnią, żeby sobie powiedzieć: "Dość tych wakacji!". A co tam! Wakacji nigdy dość! :)

Jakieś dwa dni temu niespodziewanie drogę przebiegł mi czarny kot. I to z lewej strony! "Jakie to szczęście, że nie jestem przesądna!" - pomyślałam sobie. Tak, nie jestem, ale niedługo potem zatkał mi się zlew w kuchni i to tak dokumentnie, że kilka godzin go odtykaliśmy na przeróżne sposoby, a na podłodze, nie wiadomo skąd i dlaczego, pojawiły się mokre plamy wody, choć źródła wycieku nie mogliśmy za Chiny Ludowe ustalić. Więc z tym pechem coś chyba jednak jest na rzeczy :)

Na oko :)
Autor: dorothee
17 września 2006, 18:36

Niedźwiedź otworzył w lesie sklep spożywczy. Przychodzi zajączek i prosi kilo mąki. Niedźwiedź mówi zmartwiony:

- Ale zajączku, nie kupiłem sobie jeszcze wagi. Nasypię ci tak na oko.

Zajączek oburzony:

- Do dupy se nasyp!!!

ha ha ha! :)

Na koniec weekendu
Autor: dorothee
17 września 2006, 17:58

Messalina domaga się nowej notki, ale myślę, że lepiej by dla niej było, żebym jednak nic nowego nie pisała ;) A to dlatego, że notka tyczyć się winna piątkowej imprezy hi hi hi... Messalino, powiedz mi proszę, jak ty to robisz, że mężczyźni........ a zresztą :)))

A tak na poważnie za sobą mam "para-parapetówkę" u Blondie i kacem się wprawdzie nie skończyło, ale wczoraj cały dzień nie mogłam się wygrzebać, żeby nawet skrobnąć na ten temat choć słówko. Ale przyznaję, że było bardzo przyjemnie, a gospodyni gratuluję udanego przyjęcia. Do gustu już zwłaszcza przypadł mi fakt, iż mogłam pomóc w przygotowaniach (choć oznaczało to dla mnie stanie nad patelnią), niemniej jednak cieszę się, że się spisałam. Ciasto mojego wyrobu, bynajmniej nie fenomenalne, zrobiło niespodziewaną furorę (jestem naprawdę szczerze zdumiona) i to tak wielką, że niektórzy postanowili się nim pookładać po twarzach (cieszę się, że do tego też się świetnie nadało), a nawet jego resztki gospodyni znalazła następnego ranka w pralce. Bardzo mi miło, że moje ciasto nadaje się nawet do prania ;))) Na szczęście jego większość znalazła typowe zastosowanie, to jest zapełnianie żołądków. Poza tym było mnóstwo pysznego jedzonka i oczywiście jeszcze pyszniejsze napoje ;)

Miałam okazję spotkać się z kilkorgiem dawno nie widzianych znajomych, w tym ze Stomatolożką (która zmieniła kolor włosów na kasztan i nie chce wierzyć, że wygląda świetnie), Koniną (która z kolei złapała bakcyla biznesu i jak na bizneswoman przystało sprawiła sobie balejaż ;] ) i Organistą (który dostał się na grafikę na Wydziale Artystycznym mojej Alma Mater, czego mu niniejszym gratuluję i życzę powodzenia), a także naszą zdolną Magdaleną (która w październiku znów nas opuści dla malowniczego Krakowa i jeszcze bardziej malowniczej Akademii Sztuk Ślicznych). Jak to jednak na imprezę na wskroś studencką przystało, już wkrótce pojawiło się tyle nieznanych mi osób, że w obecności ledwie połowy ja już się zgubiłam w rachubie, imionach i kto jest kim. Ale jak wiadomo nie jest to przecież dostateczny powód, dla którego możnaby się źle bawić :). A rozkręciliśmy się tak bardzo, że impreza już wkrótce wymknęła się na chwilę spod kontroli - wszystkich ogarnęła klasyczna głupawka, a więc było głośno i hmmmmm... śmiesznie (?). Dla wtajemniczonych: "Clin - Clinem" :)))) Policja w każdym bądź razie nie interweniowała (choć myślę, że było już blisko). O interwencji sąsiadów aczkolwiek coś - niecoś słyszałam... he he....

Ostatecznie można chyba mówić o happy endzie, choć nie obyło się bez przygód przysparzających zmartwień. Jak zwykle zresztą.

Uffff, bleee, w całym domu unosi się zapach grzybów, którego nie mogę już znieść. A jest to wynikiem sobotniej wyprawy Rodziciela do lasu. Wrócił z przebogatym łupem, który należało szybko przerobić. I tak: na stołach i szafkach stoją słoiki z marynatą, inne grzyby suszą się w piekarniku, który chodzi non stop, albo wiszą na sznurkach jak korale, malowniczo rozpięte na wszystkich wystających elementach kuchni. Reszta podgrzybków pływa sobie w sosie. Tylko kto to wszystko zje???

A dzisiejszy dzień spędziłam w plenerze. Spacerowaliśmy sobie po skansenie z racji otrzymania zaproszeń na odbywające się tam dzisiaj pokazy (uroki posiadania przedstawicielki rodziny wśród muzealników :] ). Zbyt porywająco nie było - w końcu impreza odbywa się co roku, a ja już parę razy byłam - ale udało się załapać na kilka pokazów i degustacji, a i odpoczynek nad stawem był całkiem przyjemny. Nie jestem zbyt wilką fanką folkloru, przyznaję bez bicia, że przyciągnęły mnie tam bułeczki z soczewicą, których jestem wielbicielką :)) Każdorazowy mój pobyt w skansenie daje mi jednak pewne cenne doświadczenie poznawcze: za każdym razem przekonuję się, że jestem w stu procentach mieszczuchem :)

Weekend mogę podsumować jako udany. Aktywny był przynajmniej. A w sytuacji, w której całe wakacje spędziłam w Lublinie, nigdzie nie wyjeżdżając, każdy aktywny dzień traktuję jak sukces. To już zresztą jeden z ostatnich weekendów tych wakacji, tym bardziej się cieszę, że nie siedzę w domu. Z drugiej strony nawet się cieszę z powrotu na uczelnię - chyba mi się chce do ludzi... ;)