Archiwum maj 2005


>>><<<
Autor: dorothee
31 maja 2005, 11:56

Troszkę się zadziało ostatnio i chyba winna jestem jakiś szerszy opis, do czego korząc się wobec wiernych czytelników :) w tej chwili przystępuję.

Długi weekend nudny jak cholera, ciągnął mi się jak flaki z olejem. Sytuacji nie polepszała potworna pogoda, która nawet koczownika z Sahary położyłaby do grobu. Myślałam, że śmierć właściwie jest mi już pisana ;) bo albo eksploduję z przegrzania, albo zejdzie ze mnie powietrze z nudów. Ostatnie dni jedynie podratowały trochę sytuację, udało mi się bowiem wyskoczyć na trochę z domu. W sobotę Messalina wyciągnęła mnie na "shopping" >:/ (jak ja nienawidzę tego określenia!) - mało ekscytujące, ale zawsze lepsze niż siedzenie w domu. Jako, że upał trochę zelżał postanowiłyśmy wznowić kultywację zeszłorocznego zwyczaju wieczornych spacerków, a poszukując bzu zawędrowałyśmy aż na Górki Czechowskie. Tam go nie znalazłyśmy, więc Messalina nakradła spod czyjegoś balkonu. Oj, nie ładnie... :)))

Niedziela natomiast znowu zapowiadała się nieprzeciętnie nudno, na szczęście udało mi się najpierw wyskoczyć na spacer z Rodzicielką, a potem uczestniczyć w ćwiczeniach praktycznych zmotoryzowanej Starej Znajomej he he. Z wycieczki wróciłam mokra (wtajemniczeni wiedzą, co mam na myśli hahahaha).

Na poniedziałek przypadło nasze upragnione zakończenie roku szkolnego, tym samym zakończenie nauki w naszym "kochanym" plastyku. Bardzo "mądrze" ustalili całą pompę na samo południe i w konsekwencji wszyscy myśleli tylko o tym, żeby jak najszybciej wyjść z rozgrzanej do czerwonośći auli. Zachowaliśmy się chyba nieszczególnie ładnie, bo chyba nikt nie został do końca, wobec czego najdobitniej jak tylko można daliśmy do zrozumienia, że mamy szkółkę daleko gdzieś, cóż... tak bywa :)

To, co mnie jakoś najbardziej uderzyło w tym naszym zakończeniu roku, to fakt, że nie było wylewnych pożegnań, ludzie w ogóle wyszli ze szkoły najszybciej jak się dało, tak jakby za parę dni mieli się znowu zobaczyć... Nie twierdzę, że ja tak nie zrobiłam....

A potem fajne popołudnie miałam.... I to chyba koniec.

Bo ja lubię owies, jak koń - ...
Autor: dorothee
27 maja 2005, 11:21

No i jestem znów... Dzisiejszy dzionek zaczęłam od powrotu do przeszłości - owsianką! To zabawne, że od razu przypomniało mi się całe dzieciństwo, przedszkole, zapach przypalonej owsianeczki, jakaś pani Krysia, Mariola, czy inna Stasia zmuszająca do zjedzenia choć jeszcze jednej łyżki "za mamusię" (cóż za przebrzydły szantaż emocjonalny - przecież wiadomo, że dziecko się nie oprze, w końcu dobro mamusi to rzecz wielkiej wagi!), a przede wszystkim nasze rozpaczliwe próby uczynienia z tej przypalonej brei czegoś jadalnego (m.in.: poprzez sypanie do niej ton cukru, albo kakao). He he, z perspektywy czasu to nawet zabawne. No, najadłam się i teraz ja też jestem "Owisianą Lady", ha ha ha!

Wczorajszy dzień nudny, jak dzisiejsza owsianka (he he). Na procesji myślałam, że ugotuję się żywcem, ale wytrwałam do końca. Nawet jakoś szybko zleciało... W ogóle tegoroczne Boże Ciało było u nas wydarzeniem roku, bo zmieniła się trasa procesji (a raczej powróciła do pierwotnego stanu sprzed kilku lat), wobec czego zleciała się prawie cała parafia (przede wszystkim obrażeni dotąd mieszkańcy omijanych okolic), więc - jakby to powiedziała Rodzicielka - "ludziów jak mrówków" :)))

Poza tym mało brakowało, a zapomniałabym o zakończeniu roku w poniedziałek i pewnie bym nie poszła. Swoją drogą to chyba byłoby najlepsze zakończenie nauki w naszej "kochanej" szkółce, nieprawdaż?

Jeszcze tylko przetrwać zamieszanie z kwiatami, obiegówkami i świadectwami w poniedziałek i w cholerę z tym wszystkim! Brrr... aż mi się tam nie chce jechać, ale jak mus - to mus.

Na razie to chyba wszystko...

Wio koniku, a jak się postarasz...
Autor: dorothee
25 maja 2005, 14:47

Bałkanofil, podszywający się pod www.robertg.co.uk zapytuje, jak było w szkole w poniedziałek? A jak miało być? Jak zwykle irytująco i jak zwykle nie udało się załatwić wszystkiego za jednym zamachem. Cudem udało nam się z Messaliną zastać bibliotekę otwartą (!!) i oddać książki. Z całym możliwym ładunkiem niechęci udałyśmy się również po "autograf" do Dizajnera, który podpisał nam obiegówki nawet nie patrząc, kto mu je wręcza, w ogóle nie odwracając głowy i nawet na sekundę nie przerywając udzielanej jak zwykle na przerwie korekty. Podpisałyśmy również "sprzęt sportowy" he he. Oczywiście Senior i PieCzarek nie chcieli nam podpisać obiegówek, dopóki nie przyniesiemy im zdjęcia klasowego ,albo filmu ze studniówki. O to, że żadna z tych rzeczy do nich nie dotarła mieli oczywiście do nas pretensje (chyba z tej racji, że jako jedyne naiwne z całej klasy chodziłyśmy na w-f w tym roku he he he)! Ostatecznie podpis mamy. Sam widok był jednak zabawny: wejście na "obiekty sportowe" było otwarte, ale ucznia ani jednego. Weszłyśmy na salę gimnastyczną, a tam...... Senior z PieCzarkiem grają w tenisa!!! HA HA HA!

Sekretarki nie było (nie wiem zupełnie jakim prawem!), w tym czasie natomiast lwia część klasy pisała maturę z historii sztuki. Wychowawcy, a więc ostatniej przystani rejsu z obiegówką oczywiście też nie było, więc i czekać nie było na co. Zaliczyłyśmy jeszcze z Messaliną gabinet lekarski w celu odebrania karty zdrowia (przy okazji dowiedziałyśmy się, że trzeba to było zrobić miesiąc temu - Przecież ja wam powiesiłam ogłoszenie! - ach ten przepływ informacji w naszej szkole...), wypełniłyśmy niezwykle szczegółową ;) kartę badań kontrolnych, dałyśmy się zbadać i byłyśmy wreszcie wolne!

Z racji przyjemnej, ciepłej pogody postanowiłyśmy sobie zrobić mały spacerek i wrócić do domku na piechotkę. W drodze Konina oznajmiła mi, że bez gadania zabiera mnie na konie. Ba! Zabiera! Raczej: zabieram się sama, bo ona jedzie rowerem. W ten sposób dwie godziny później jechałam sama przez cały Lublin, w miejsce zupełnie mi obce, w którym dotąd jeszcze nie byłam i którego w ogóle nie kojarzyłam. Ale okazało się, że Konina ma mądrą koleżankę i trafiłam bez większych problemów. Nie dałam się wsadzić na konia, poznałam za to cały tamtejszy zwierzyniec: konia, dwa kucyki, dwa psy, kurę i trzy koty :))) Występowałam tam, tak na marginesie, w charakterze prywatnego fotografa Koniny, która chciała się na poły popisać, a na poły przygotować do zbliżających się zawodów. Nasza Zaklinaczka Koni zaklinała również mnie, żebym broń Boże nie publikowała wyniku sesji fotograficznej w Internecie, ale nie byłabym sobą gdybym się posłuchała, he he..... Oto Konina na koniu :)))) :

Konina startuje!

Konina pędzi!

STOP!

W domu byłam dopiero wieczorem i nie nadawałam się do niczego, tak byłam zmęczona. Nogi mnie bolały przeokropnie, bo zrobiłam tego dnia parę kilometrów (a sportowiec ze mnie raczej kiepski), miałam za to poczucie, że nie był to dzień stracony.

Czego powiedzieć nie można o wtorku, który przesiedziałam w domu, zajmując się przede wszystkim zmywaniem :)

Dziś natomiast ponownie byłam w szkole. Stara Znajoma i Konina dostawały szału, bo dziś nie było totalnie nikogo: Jara Szynka postanowiła sama dać sobie urlop i bibliotekę zamknęła na cztery spusty. Dizajnerzy też wzięli urlop. Udało nam się jedynie dopaść Czarnego Rycerza (i dowiedzieć się, że jeżeli nie wywiążemy się z czegokolwiek to nie dostaniemy świadectw /ekhm... "dobrowolny" Komitet Rodziecielski he he.../ - nie wiem jak dla was, dla mnie to odrobinkę niezgodne z prawem!), a także dowiedzieć się kiedy wreszcie mamy zakończenie roku (ja wiem, że trudno w to uwierzyć, ale jeszcze nie mieliśmy).

Poza tym jest gorąco "jak ciul" jakby to ujęła Siostra i tak jak sobie tego niedawno życzyłam, rozpływam się w autobusach komunikacji miejskiej. Przydałoby się jeszcze jakieś ciekawe zajęcie i żyć - nie umierać!

Nawet Organista się uczy, ot co!
Autor: dorothee
23 maja 2005, 09:39

Wczesną porą notkę dziś dodaję... Zerwałam się przed 7:00, bo Siostra wyjechała dzisiaj w Bieszczady na trzy dni i chciałam jej życzyć szerokiej drogi zanim wyjdzie z domu. Dobra siostra ze mnie? ;) Cóż, w związku z tym do czwartku mam cały pokój tylko dla siebie he he... Zapraszam! Dobra, dobra, żartowałam!

Muszę dzisiaj zawitać wreszcie w mury szkoły. Trzeba załatwić ostatnie formalności, zebrać papiery i wyrwać świadectwo z rąk "ciemnej strony Mocy", a potem już tylko gwałtownie obniżyć swoje IQ i być wreszcie szczęśliwym człowiekiem! :))))

Wpadłam na chwilę na gg w celu sprawdzenia, czy nikt nie zostawił dla mnie jakiejś wiadomości i co widzę...? W statusach albo matura, albo polityka! Organista zostawił opis: Nawet ja się uczę !!! O Boże, to jest coś! :)))))

Pogoda znowu pod psem, przynajmniej nie szczękam już zębami, bo temperatura jakaś ludzka... Ja chcę tylko wiedzieć, kiedy ten kraj zobaczy wreszcie słońce???

Eurowizji nie oglądałam... Rodziciel oglądał co innego, z resztą chyba połowę transmisji przegapiłam siedząc na Necie... Nawet nie wiem kto wygrał, ale bynajmniej się tym nie martwię, raz: dlatego, że niewiele mnie to obchodzi, dwa: bez tej świadomości da się żyć, trzy: Bałkanofil już pewnie o to zadba, żebym wszystko wiedziała.

Chyba nie mam nic więcej do powiedzenia. Możliwe, że zajrzę tu jeszcze po południu, po wizycie w szkole. Z pewnością znajdzie się coś wartego opisania, co oczywiście zeżre mi trochę nerwów przy okazji, ale mniejsza z tym. Na razie!

"W co się bawić???"
Autor: dorothee
21 maja 2005, 17:15

Ekhm... zacznę od tego, że jestem zszokowana komentarzem do poprzedniej notki, a dokładniej reklamą. Proszę w żadnym wypadku nie brać tego na poważnie he he... No!

Nudzi mi się w domu jak cholera! Dzisiaj chciałam w ramach rozrywki skorzystać z prawa łaski, jakie przysługuje użytkownikom naszej osiedlowej biblioteki (tzn. do końca maja znieśli kary za przetrzymywanie książek po terminie) - może należałoby to nazwać amnestią he he - i oddać książkę, którą mam chyba od kilku miesięcy, ale biblioteka była zamknięta i przeszłam się na darmo (przy okazji zipając pyłki i kichając - KOCHAM WIOSNĘ!). Dostrzegłam przy okazji u siebie syndrom więźnia - kręci mi się w głowie od nadmiaru świeżego powietrza! Nie ma się czemu dziwić, w końcu od trzech tygodni nie wychodziłam z domu (chyba, że na kilka godzin na maturę). Ale szlaban się skończył i mogę się już szlajać po mieścinie - tylko, że albo nie mam propozycji, albo nie mam ochoty... Czyż to nie ironia losu???

Mojej rodzinie odwaliło. Cały dzień wszyscy chodzą po domu i śpiewają Wilki!!! Lecę, bo chcęęęęęę! Zaczynam powoli mieć tego dość...

Z resztą, żeby było szczerze i zgodnie z prawdą, muszę przyznać, że połowa familii udała się jakieś pół godziny temu do szkoły Brata na jego bal gimnazjalny: Brat - dancer, Siostra i Rodzicielka - catering :))))

Echchch.... bal.... sama bym gdzieś chętnie pobalowała..... :))))))))

Kurczę, chyba nie mam za szczególnie koncepcji na tę notkę... Wypadałoby się chyba oddalić... Odezwę się znowu, gdy wreszcie zacznie się coś dziać. Bises! :*