Ostatnio ubolewałam, że się nie mogę nawet rozpłakać? No i wykrakałam - stało się - kropla przelała czarę goryczy i się rozlało... A żeby się uspokoić popijam melisę. I to nie jest śmieszne..!
Niby nic takiego strasznego się nie stało, ale wystarczyło, żebym wybuchła. Tak czułam, że wreszcie nie wytrzymam i się złamię. No i się złamałam. Warto ufać przeczuciom.
Wszystko wzięło w łeb. Nakłapałam się, co to ja mam za wielkie plany. A mam, mam, owszem, tylko że wszystkie poszły się je....ać. Dzięki dzisiejszemu stchórzeniu przed zaliczeniem u Błękitnookiej mam dodatkową robotę na sesję, co pociągnie za sobą oczywiste braki w nauce na egzaminy i kolejne plany też wezmą w łeb. Mogę się pożegnać ze stypendium. Nawet nie chciałam go dla siebie tylko dla rodziców - chciałam ich trochę odciążyć. Ale się nie da. No nie da się i już. I ta bezsilność mnie dusi. Przydusiła dzisiaj i wydusiła napad histerii. Siedzę teraz sama w domu i nie mam się do kogo odezwać. Nie mogę nawet wysłać jednego sms-a, bo wydzwoniłam na raz całą kartę dopytując się o inny termin zaliczenia. Rodzicielka mnie zabije - dopiero co mi tę kartę kupiła. Chcę ją odciążać, a jak na razie tylko obciążam. Boże, czemu ja jestem taka beznadziejna???
Wykład z psychologii był dzisiaj o osobowościach. Słuchając o cechach osobowości paranoidalnej zastanawiałam się, czy nie słyszę przypadkiem o sobie. A teraz wiem, że zdecydowanie nie. Paranoik obwinia o niepowodzenie zawistne mu otoczenie, a ja obwiniam tylko i wyłącznie siebie. Ciekawe jaki to typ osobowości...? Choroba psychiczna może???
Wszystko wyszło jakoś tak źle, jakoś tak do niczego... Wściekła jestem na siebie, że się na dzisiaj nie przygotowałam, choć z drugiej strony znalazłabym parę usprawiedliwień: w weekend się nie przygotowywałam, bo miałam w poniedziałek dwa inne zaliczenia, potem na środę uczyłam się na jeszcze inne zaliczenie, zarywając przy okazji nockę we wtorek,w związku z czym w środę nie byłam zdolna do niczego oprócz snu, a wczoraj dosiedziałam wprawdzie do 2:00 w nocy, ale po pierwsze po w-fie, a po drugie z gorączką - jak nietrudno się domyślić, w głowie mi nic nie zostało. Rano też się nie wyrobiłam z nauką i oto cała historia. Biegałam tylko jak wariatka między domem a wydziałem i ilekroć podchodziłam do drzwi, stwierdzałam, że nie umiem. Owszem, mogłam próbować, ale nie zależało mi na tróji, ale na 4,5 które zwolniłoby mnie z egzaminu. Nie byłam na dodatek pewna, czy będzie jeszcze inny termin zaliczenia, nie było ze mną nikogo, kto zdawałby u Błękitnookiej - za to mnóstwo rozgadanych ludzi do jej kolegi z pokoju. Zdenerwowałam się i wyszłam.
A wszystkie autousprawiedliwienia obalam jednym prostym i zasadniczym zarzutem, że mogłam to zaliczyć wcześniej zamiast zostawiać sobie na ostatnią chwilę. I teraz dopiero wiem, co to są "życiowe przypadki".
No i niby nic takiego. Ale wyprowadziło mnie z równowagi. Kaya powiedziała mi potem przez telefon, że zawsze mogłam spróbować - cóż, w stanie takiej rozsypki wolałam nie.
Po co ja to w ogóle piszę? Chyba żebyście się przekonali, że faktycznie jestem beznadziejna.
Jestem przybita. Wizja ferii już mnie nawet nie podnosi na duchu, imprez, leniuchowania, wszystkiego co rozumiemy pod pojęciem relaksu. W końcu to działa tylko wtedy, gdy się na to zasługuje.