Archiwum październik 2004


"Przytul mnie życie..." - mam doła!
Autor: dorothee
23 października 2004, 14:23

Na wstępie dziękuję "Staremu Znajomemu" za cenne uwagi dotyczące notki o pielgrzymce i anonimowości imion osób w mych notkach występujących. Postaram się zastosować.

Tymczasem sama nie wiem po co na tego bloga weszłam, bo w zasadzie nie mam o czym pisać - a właściwie byłoby o czym pisać tylko zwyczajnie mi się nie chce. Parę dni temu na francuski napisałam wypracowanie o prowadzeniu bloga, jako moim ulubionym zajęciu w czasie wolnym, ale chyba ostatnimi czasy nieco mijam się z prawdą. Takie małe niewinne kłamstewko he he....

Straszna burza się obecnie rozpętała w szkole, a wszystko z powodu studniówki. Dla mnie to marny powód, ale okazuje się, że ludzie potrafią się kłócić na każdy temat. Jak na razie wiem tylko tyle, że jak tak dalej pójdzie, ta studniówka będzie największym niewypałem w historii!

Olewam życie! Ale nie chcę żebyście myśleli sobie, że się nad sobą użalam. Po prostu tak już jakoś nie mam siły do tej szkoły, do tego życia, do matury, do nauki, do użerania się z Wuefistą >:\ nawet do denerwowania się na to wszystko już nie mam siły. Jeszcze do niedawna pochłaniały mnie przygotowania do mojej 18-nastki (nie, nie, nie musicie mi gratulować! ;] ), ale teraz na to też mi odeszła ochota.........

Tak więc piszcie, komentujcie, czytajcie, śmiejcie się, wkurzajcie się i w ogóle myślcie sobie o mnie, co chcecie. Ktoś w końcu musi tworzyć tego bloga, jeżeli właścicielka nie ma na to ani czasu, ani ochoty........................ Mam nadzieję: do zobaczenia!

Czaaaaaaarnaa Madoonnooooo!!!
Autor: dorothee
10 października 2004, 17:20

Jak każdy przykładny katolik odbyłam wczoraj pielgrzymkę do Częstochowy. Wróciłam dziś o 5:30 rano i nie nadaję się do życia, co dopiero do pisania eseju i rozprawki na polski (gdzie jest sprawiedliwość na tym świecie?!?!?!?!?!). Wyjazd zaliczam do udanych i nie żałuję, że się na niego wybrałam. Ludu było ze sześć tysięcy, z czego dwa tysiące to Lubelszczyzna (żartowałyśmy nawet ze Starą Znajomą, że chciałyśmy uciec od Lublina, a Lublin za nami ha ha ha) - a więc nie można mówić o deficycie pielgrzymów, raczej o deficycie miejsca he he. Mnóstwo rozentuzjazmowanej młodzieży opanowało każdy centymetr kwadratowy Jasnej Góry - zastanawiam się mocno, jak udało się nam wszystkim pomieścić w bazylice. Niemniej jednak jakoś poszło...

Drogę do Częstochowy umilały nam cogodzinne modlitwy ("Booożeee! Po co ja się zgodziłam jechać????!!!!" - Stara Znajoma), a we własnym zakresie zgłębianie interesujących treści słownika slangu francuskiego ("sainte - nitouche" he he he... nie pamiętam pisowni ;} ). Właśnie opuszczaliśmy Lublin, kiedy okazało się, że zapomnieliśmy sztandaru szkoły - iście w naszym stylu. Trzeba było po niego wracać. Po bohaterskiej akcji odbijania sztandaru z rąk portierki ;) mogliśmy kontynuować jazdę. Warty odnotowania jest z pewnością pobyt w przemiłym barze "Złota Woda" - słuchając puszczanej tam muzyki miałam dziwne wrażenie zapętlenia czasu w realiach polskiej muzyki rozrywkowej głębokich lat 90-tych.

W Częstochowie pogoda dopisała, chociaż na Drodze Krzyżowej na Wałach Jasnogórskich, która odbyła się około godziny 22:00, nie byłam pewna czy to ja się trzęsę z zimna, czy to wstrząsy sejsmiczne. Na miejscu odwiedziliśmy tamtejszą szkołę plastyczną i zaparkowaliśmy ostatecznie wsród 300-tu innych autokarów u stóp klasztoru. W następnej kolejności zmuszeni zostaliśmy do wędrowania do klasztoru ze śpiewem na ustach - w konsekwencji produkował się jedynie sor katecheta: "Czarnaaaa Maaaadooonno!". Nieco zażenowani rozłożyliśmy się w bazylice i poszliśmy zwiedzać... niektórzy klasztor, większość okoliczne bary he he. Nie samymi kanapkami żyje człowiek

Począwszy od 17:00 do samej 23:00 odbywały się różne uroczystości. Atmosfera bardzo fajna, podnosząca na duchu. Ludzie ze "Stasia" zrobili bardzo fajną oprawę nabożeństw - he he chyba się podlizuję... Po skończonej Drodze Krzyżowej wszyscy z niesamowitym zapałem udali się do autokarów (kto by pomyślał, że taki potencjał w nas drzemie...?). O ile w drodze na Jasną Górę chyba sora zawiedliśmy, o tyle wracając do autokaru nikt nie miał oporów przed śpiewaniem. Drogę powrotną przespałam. Pomiędzy jednym snem, a drugim odnotowałam tylko, że: była okropna mgła, P. udowadniał wszystkim, że kierowca nie rozpoznaje zakrętów i najpewniej wypadniemy z drogi, M. miała mokre spodnie, bo "była w krzakach", z tyłu ktoś śpiewał Myslovitz i "jesteśmy już w okolicy Kielc". Przespałam niestety moment największej grozy, która ogarnęła cały autokar, gdy nagle z mgły wyłoniła się postać pijaczka bez koszuli. Jak się okazało rozrywkowy jegomość tańczył na środku jezdni, wymachując rękami i nie bardzo chciał ustąpić z drogi nawet w momencie, gdy kierowca na niego zatrąbił. Ten klakson i krzyki dotarły do mnie przez sen.

Zdaje się jednak, że pijaczkowi nic się nie stało, a my też szczęśliwie dotarliśmy do domów. "I tym optymistycznym akcentem..."

"Poranek dnia następnego..."
Autor: dorothee
02 października 2004, 11:51

I po imprezie. Dokładnie po osiemnastce. Fajnie było. Solenizantów przepraszam za mój grobowy nastrój pod koniec imprezy - nie byłam wkurzona tylko zmęczona tym cholernym tygodniem, który powoli zaczynał mnie już doprowadzać do granic ludzkiej wytrzymałości, jeżeli mam być szczera. A może po prostu "upijam się na smutno", jak mój ojciec he he.

Niemniej jednak wypadło bardzo fajnie i cieszę się, że prezenty się spodobały (przynajmniej mam taką cichą nadzieję). Niestety chyba nie dane mi jest z czegokolwiek cieszyć się na maxa: myślałam, że uda mi się chociaż troszeczkę odespać nie tylko urodziny, ale cały tydzień - niestety, około godziny 7:00 (!!) zostałam zbudzona przez łomot kruszonej wylewki betonowej na balkonie sąsiadów, rzężenie windy i krzyki robotników, czyli ni mniej ni więcej przez ekipę remontową, ocieplającą ten moloch zwany naszym blokiem. Ha ha ha, jakie śmieszne.........

ALE ZE MNIE SUCZY ŁEB!