Archiwum 18 stycznia 2006


Gdyby tylko móc się rozpłakać...
Autor: dorothee
18 stycznia 2006, 15:04

Nie mogę już... jestem po prostu u granic wytrzymałości - i fizycznej i psychicznej. Nic nie idzie po mojej myśli, wszystko szlag trafia, ja już nie wiem, co ja mam po prostu zrobić! Odpuścić sobie? Ale nie potrafię, nie potrafię sobie niestety powiedzieć: "Nie przejmuj się" - nie umiem się nie przejmować i po prostu wszystko olać, to jakoś nie leży w mojej mocy. Taka już jestem: zawsze się wszystkim przejmowałam i przejmować się będę nadal. Kilka razy już próbowałam to zmienić - nie da się. I teraz zatruwam się sama od środka jakimiś żalami, goryczą porażki i w dołku jestem tak nieprzęciętnym, że chyba  prędko z niego nie wyjdę.

A jeszcze wczoraj obudziłam się z dziwnym uczuciem jakby były wakacje. Czułam, że słońce zza okna świeci mi w plecy i nie pomyliłam się - świeciło istotnie. Tyle, że krajobraz za szybą nie był świeży i zielony, a raczej "księżycowy" - biały i zimny. Mimo to wesoły, bo i ja byłam jakaś wesoła - jakbym w ogóle nie musiała wstawać tego dnia z łóżka. Nie wiem, skąd wzięło mi się takie wrażenie - mechanizm wypierania?

Ale wstałam z łóżka, wstałam i szybko doszłam do siebie - zaliczenia potrafią skutecznie sprowadzić na ziemię. Nie tylko na ziemię - na manowce załamania też. Czy wy też kochacie to wspaniałe uczucie bezsilności, kiedy z dużym trudem i poświęceniem czasu i zdrowia, osiągacie szczyt swoich możliwości, pełni wiary i ufności w swoje siły, a także nadziei na to, że ktoś to doceni, stajecie w obliczu konfrontacji z rzeczywistością, która mówi dobitnie, że to jeszcze za mało? Za mało? Ale ja już nie mogę dać z siebie więcej! Czy naprawdę nie liczy się poświęcenie, nie liczy się to, że się staram, że przychodzę na zajęcia - zresztą przygotowana, że ze wszystkich przedmiotów mam stuprocentową frekwencję, a wszystkie kolokwia zaliczam w terminie??? To naprawdę jest tak mało? I zarywanie nocek też nic nie daje. Wypruwam sobie żyły, żeby wreszcie było dobrze, a i tak jest źle. Ja po prostu już nie wiem, co mogę jeszcze zrobić...

"Szklany sufit" jak widać, obowiązuje nie tylko w zakładach pracy. Na uczelni realizuje się z ogromnym powodzeniem. Po prostu niektórym nie pisane jest realizować swoich ambicji.

A gdy te ambicje są jeszcze na czyjeś nieszczęście duże, to blokada ich realizacji może się okazać zgubna dla zdrowia psychicznego.

Tak więc ja teraz właśnie dostaję świra z bezsilności, niewyspania, zawodu, zmęczenia. A największe pretensje mam właśnie do siebie i to zasadniczo jest chyba mój największy problem, że sama się dyskredytuję.

Muszę sobie z tym jakoś poradzić, zanim zmarnuję kolejną szansę i wpędzę się w gorszy dołek. Przyjdą ferie i wszystko się skończy, znowu się upokoję, trzeba jeszcze tylko znieść kilka upokorzeń i frustracji. Tylko kilka...

Wychodziłyśmy dzisiaj z angielskiego, gdy na samym wyjściu z budynku poślizgnęłyśmy się wszystkie trzy i Kaya, która akurat była w środku, rymnęła na ziemię. Tak mnie to rozbawiło, że nie mogłam się uspokoić przez najbliższe kilka minut. Stwierdziłam wtedy, że nic mi już nie jest w stanie zepsuć humoru w dniu dzisiejszym, ale oczywiście się pomyliłam - coś się jednak znalazło. I humoru już nie będzie.

Rozejm z Rodzicielem? Nie wiem... Czemu on mnie musi zalewać swoimi żalami? Rozumiem, czuje się z paroma rzeczami źle, ale musi zaakceptować, że w naszej rodzinie nigdy nic nie będzie normalnie (bo i nigdy nie było). Przegapiliśmy coś i nie da się już tego naprawić. Po prostu jest jak jest. Oczywiście dobrze by było, gdyby się coś zmieniło, mogłoby być lepiej, tylko, że chyba już nikomu oprócz niego tak bardzo na tym nie zależy. Lenistwo? Niechęć? Akceptacja? Przyzwyczajenie? Nikt nie chce niczego zmieniać. Nikt nie chce wyjaśniać, rozmawiać. Właśnie: rozmawiać - w naszym domu się nie rozmawia, w naszym domu się informuje. Czasem uda mi się jeszcze pogadać z Rodzicielką, rzadko, ale jednak z Ma Soeur. Ale nie obchodzą je moje problemy, same ze swoich się nie zwierzają. Nie wiem sama... to wszystko jest jakieś zimne, obce, zamknięte. Może przesadzam, bo jestem przybita. Może nie jest tak źle. Nie wiem tego, a dziś już zwłaszcza nie mam ochoty o tym myśleć.

Po prostu chcę się zamknąć w pokoju, włączyć "zagłuszacz myśli" (czyli muzykę) i faktycznie te myśli zagłuszyć. Bo są trujące...

Rozwyłabym się chętnie, jak najgorsza płaksa. Ale nawet na to nie mam siły...