Najnowsze wpisy, strona 17


Damy radę!
Autor: dorothee
05 października 2006, 10:00

Zabawne: na wczorajszym wykładzie z historii najnowszej Polski musiałam przyswoić sobie więcej liczb, niż na wieczornym wykładzie z ekonomii :) A po cholerę mi wiedzieć, jaki odsetek ludności Polski Odrodzonej stanowiło drobnomieszczaństwo??? No dobrze, dobrze, zgadzam się, że jest to wiedza dość istotna, bo można z niej dużo wywnioskować, z tym że ja wolałabym jednak już gotowe wnioski. Jeżeli "program autorski" pana profesora nadal będzie obfitował wyłącznie w dane statystyczne, to ja nie wiem, jak ja to zdam.

W ogóle w tym semestrze dużo wykładów mam z sędziwymi profesorami. Profesor Prawda na przykład krzywi się przeokropnie, gdy mówi, co drugie zdanie kończy: "...prawda...?", a swoje odwieczne notatki uważa za jedynie obowiązujące i doskonałe. Natomiast profesor Cnota wygląda poczciwie, ale w tej owczej skórze kryje się szowinistyczny wilk, akcentujący tę swoją ukrytą naturę za pomocą niewybrednych żartów na temat płci pięknej, wypowiadanych z obleśnym uśmieszkiem na twarzy. Na szczęście część wykładów i zajęć prowadzą ludzie w tak zwanym "średnim wieku", albo wręcz w ogóle młodzi, którzy jako tako umieją mnie zainteresować tym, co mówią, bo inaczej przyszłoby umrzeć z nudów. Tak, tak, przedmioty w tym semestrze nie są za bardzo porywające. Za to nauki będzie na koniec od cholery... Mój optymizm ulatnia się do atmosfery... ;)

Ale na szczęście dbamy o swoje dobre samopoczucie i ładowanie akumulatorków dobrego humoru - wczoraj, po wykładzie, wyskoczyliśmy w parę osób na piwo i przyznaję, że było bardzo miło, mimo defraudacji pieniędzy na legitymacje, xero, ubezpieczenia i jeszcze parę rzeczy... ;) Wprawdzie damska część naszego grona wpadła w słowotok, co gorsza na zupełnie babskie tematy, ale część męska dzielnie słuchała, nie dając nawet po sobie poznać, że się nudzi, ba, nawet dzielnie okazując uprzejme zainteresowanie :) W imieniu płci pięknej dziękuję za zrozumienie :))

Za godzinę mam angielski - ble, na samą myśl ogarnia mnie nuda... Ale dam radę! Muszę.

I znowu to samo...
Autor: dorothee
04 października 2006, 10:50

No i zaczęło się. Myślałam, że w tym roku, jako że już rok za mną, wszystkie zawirowania organizacyjne przyjmę ze stoickim spokojem, ale po raz kolejny okazało się, że nie umiem się jednak nie przejmować. Wkurzyłam się jak zwykle, bo do dziekanatu dostać się nie można, z biblioteki mogę zacząć korzystać dopiero za dwa tygodnie, a książki są przecież potrzebne na teraz, wszędzie kilometrowe kolejki i dowiedziałam się na dodatek, że muszę wymienić legitymację, bo wzór się zmienił (zastanawiam się, co było nie tak ze starym, bo mi osobiście odpowiadał) - co niesie ze sobą oczywiście kolejny wydatek. Oczywiście nie dostanę nowej legitymacji, jeżeli nie zapłacę DOBROWOLNEGO ubezpieczenia! Ale nie mogę go zapłacić teraz, bo dziekanat przyjmuje wpłaty dopiero od przyszłego tygodnia. A myślałam, że wszystko sobie szybko załatwię i będę miała spokój - ale nic z tego!

Tak więc nie mam indeksu, legitymacji, ani konta bibliotecznego, ale staram się nie tracić optymizmu. Choć to trudne, zważywszy na fakt, że wszyscy wokół zgodnie stwierdzili: "Już mi się nie chce studiować!" - chyba jeszcze nigdy nie byliśmy tak zgodni... Stąd mój pobłażliwy wzrok, gdy rozmawiam z Messaliną i widzę jej entuzjazm i zapał, przykryty trochę przez jedno wielkie pytanie: "Boże, co to będzie???", ale mimo to jednak widoczny. Messalino, nie trać zapału! Trzymam kciuki!

Choć przyznać muszę, że spadło na mnie niespodziewane szczęście, jakim jest brak w-fu. Jak zwykle przyjęłam to z właściwym mi sceptycyzmem, bo w programie studiów zajęcia sportowe były rozpisane na cztery semestry, ale nie przeszkodziło mi to ucieszyć się z faktu, że nie zobaczę już Mariana, przynajmniej w tym semestrze. Nie ma w planie - więc nie ma w ogóle! Nie narzekam.

Tylko czemu dzień taki szary? Wszystko wydaje się jakieś smutniejsze. I uśmiech jakoś trudniej przychodzi...

Kolejny rok...
Autor: dorothee
01 października 2006, 17:38

Chciałam coś napisać, bo w końcu październik, nowy rok, nowy rozdział, nowe zadania przede mną... Zaczyna się coś nowego... szkoda by było tego nie zaznaczyć. Ale nie wiem, co napisać... Humor mam kiepski, za oknem deszcz, a w mojej głowie jak zwykle setka wątpliwości. Mam ochotę na gorącą herbatę z cytryną i dużą tabliczkę czekolady. Albo pachnącą cynamonem szarlotkę ;) Idę przygotować nowy zeszyt i poszukać nowego długopisu. Zobaczymy się jutro...

Uwolnić Gracika!
Autor: dorothee
28 września 2006, 11:18

Mój Boże! Co za dzień mi się dzisiaj szykuje skoro tak się zaczyna???

Śniło mi się coś strasznie schizowego: znowu byłam w szkole, na dodatek w barku, ktoś strasznie się z czegoś śmiał i tak mnie uścisnął, że połamał mi żebra (!). To się nie kwalifikuje chyba pod żaden sennik, co najwyżej pod psychoanalizę... Nagle w mój sen wdarł się koszmarny dźwięk dzwonka do drzwi (już nie wiem co było koszmarniejsze: ten sen, czy ten dzwonek?). Mam omamy - pomyślałam i usłyszałam monotonny szum suszarki, dochodzący z łazienki. Aha, to pewnie Ma Soeur. Niech ona otworzy, jeżeli tam ktoś naprawdę jest - w tym momencie, jakby na potwierdzenie moich słów, dzwonek odezwał się ponownie. O cholera! Przecież ona nic nie słyszy! - zrywam się i lecę do przedpokoju, myśląc w tym czasie o tym, że jestem w piżamie, jak ja się tak komuś pokażę i kto tam właściwie do cholery się dobija kwadrans przed ósmą?!?!?! Niestety, ledwo wyszłam z pokoju, zakręciło mi się w głowie, w oczach pociemniało. Trzymając się ściany, pukam do łazienki: Siostra! Ktoś się dobija do drzwi!. Zanim otworzyłyśmy nikogo już tam nie było. Ki diabeł? - myślę i wściekam się, że nie mogę sobie dłużej pospać. Padłam z powrotem na wyrko i usiłowałam ocalić jeszcze resztki snu. Nie udało się i gdy tylko Ma Soeur wyszła, zwlekłam się z łóżka, żeby sobie zrobić śniadanie. Przeżuwałam chleb, popijałam zieloną herbatą i zgłębiałam właściwości pielęgnacyjne gardenii, dzięki artykułowi w jakimś durnym babskim piśmie, gdy z zewnątrz zaczęły dochodzić jakieś hałasy. Zwabiona ciekawością podeszłam do okna i odkryłam przyczynę wczesnoporannej wizyty nieznajomego: roboty drogowe! Dwóch panów w smurfowych kombinezonach przecinało właśnie asfalt w poprzek jezdni, obok wielka kopara szykowała się do pracy, a na samym środku, w zatoczce do parkowania samochodów stał nasz czerwony i unieruchomiony od ponad roku Gracik. O cholera! Ktoś pukał, żeby go przestawić! Tylko jak ja mam to zrobić, skoro Rodziciel wyjął akumulator i nie chciało mu się go z powrotem zamontować?! Zresztą przecież nie mam prawa jazdy!. Zaczęłam już sobie wyobrażać, jak do drzwi puka dwóch takich smurfowych panów i naskakują na mnie od progu, że co ja sobie niby wyobrażam, zabrać samochód natychmiast i na przyszłość czytać ogłoszenia. No właśnie! Ogłoszenia! A ja żadnego ogłoszenia nie widziałam, kartki za wycieraczkami samochodów zobaczyłam dopiero dzisiaj rano, wyglądając przez okno!

Uprzedzając wypadki złapałam za telefon i dzwonię do Rodziciela. A co ja ci teraz na to poradzę?! - pada mało pocieszająca odpowiedź - Mam się zwolnić z roboty? - a chociażby! Dobra, dobra, coś wymyślę... Co to znaczy: coś wymyślę? A jak mnie tu w tym czasie panowie robotnicy wywiozą na taczce gnoju??? Już sobie wyobrażałam jak ja siedzę za kółkiem, a oni mnie pchają. Przecież to gotowa katastrofa! Łażę od okna do telefonu, od telefonu do okna, a koparka niebezpiecznie zbliża się do Gracika. Nagle dzwoni moja komórka. Rodziciel! - myślę - Coś wymyślił! Nic z tego: na ekranie komunikat: "Nr zastrzeżony". A to co do cholery?

Halo! Halooo! - w słuchawce jakieś trzaski. W końcu odzywa się aksamitny głos jakiejś pani: Halo??? Nazywam się Agata Jakaśtam. Czy ja mogę rozmawiać z panią Jadwigą Iksińską (czyli moją Rodzicielką - przyp. red.)? - a czemu ona dzwoni do mnie jeżeli nie ze mną chce rozmawiać?! - Niestety teraz jest niedostępna. - Aha, a kiedy będzie? - jak ja uwielbiam pytania tego typu! W grudniu po południu, babo! - Raczej w godzinach popołudniowych - Aha, to ja spróbuję później - a proszę, próbuj sobie! Dzwonię do Rodzicielki: Ty wiesz, że Cię śledzą? - No co ty? A kto? - a skąd ja mam do cholery wiedzieć? Bo wiesz, to ciekawe, bo ja nikomu nie podawałam twojego numeru, jako swój, bo ja go przecież nie pamiętam... - aha, a jak byś pamiętała, to byś podała? Stanęło na tym, że to pewnie operator, no bo kto? Ledwo powiedziałam Rodzicielce, co tu się dzieje u nas pod blokiem, nagle znowu dzwonek do drzwi. O cholera mamo! Ratunku! Co ja mam im powiedzieć? - No nic, powiedz, że samochód nie jeździ i ty też nie jeździsz, bo nie masz prawa jazdy. Za drzwiami stał Sąsiad i od progu zapytuje, czy tu jest ktoś, kto umie "tym" jeździć, bo samochód przeszkadza. Tyle to ja wiem, proszę pana. Powiedziałam, że dzwoniłam do rodziców i tyle na razie mogę zrobić. Ledwo zamknęłam za nim drzwi - domofon! Przyjechał Rodziciel, wpadł jak burza do domu po kluczyki i za chwilę obserwowałam, jak batalion smurfowych panów przepycha nasz samochód na podjazd pod blokiem, relacjonując wszystko na bieżąco Rodzicielce, która w tej sekundzie oddzwoniła, sprawdzić czy jej pierworodna latorośl jeszcze żyje, czy już ją może rozszarpano. Misja zakończona, ofiar zero, prace drogowe w toku.

A za chwilę kolejny telefon. A w słuchawce z kolei aksamitny głos Messaliny zapraszał mnie na przechadzkę po różne, że tak powiem, sprawunki :) A jakże, bardzo chętnie, musiałam się jakoś odwdzięczyć za wczorajszy seans filmowy i szarlotkę, na którą teraz, dzięki mojemu publicznemu zachwytowi, wszyscy chcą się wpraszać. A była wyśmienita! Mniam, mniam... :)

"Bar wzięty!" ;)
Autor: dorothee
25 września 2006, 16:17

To był bardzo "procentowy" weekend :) Po imprezie nad Piasecznem dwa dni dochodziłam do siebie, ale chyba było warto. Huczne zwieńczenie wakacji. Sęk w tym, że odkąd ludzie wrócili i znowu zaczęło się coś dziać, totalnie mi się odechciało te wakacje kończyć i już mi się tak miło nie jawi powrót na uczelnię, a konkretniej powrót do nauki i nudnej, szarej rzeczywistości.

Ale póki co jeszcze tydzień byczenia się i niemyślenia o niczym więcej poza tym, jak się dobrze wybyczyć.

Imprezę tymczasem mogę z całą odpowiedzialnością za swoje słowa nazwać udaną, przynajmniej w moim odczuciu. I fajnie było się spotkać w większym gronie. Mimo, że przed wyjazdem miałam tysiąc wątpliwości i sama już nie wiedziałam, czego chcę, to jednak cały czas miałam przeczucie, że jeżeli tam nie pojadę, to będę żałowała. I cóż... chyba miałam rację - żałowałabym. A tak bawiłam się nieźle, ubzdryngoliłam się jak truteń, potem cały dzień miałam kaca, ale przynajmniej mam teraz co wspominać. A zapewniam, że jest co :) , chociażby nocna kąpiel w jeziorze (na szczęście nie moja), albo najście pana sąsiada, który najpierw przedstawił się jako "łagodny zboczeniec", prezentował wszystkim swoją ranę postrzałową na czole, a potem (urażony wyproszeniem go z imprezy) zagroził wezwaniem policji, jeżeli nie będziemy cicho. Chłopcy w odpowiedzi obiecali mu porachować kości. Policja ostatecznie się nie pojawiła, pan sąsiad też już nie wrócił.

Ogólnie było dużo rozmów, dużo wygłupów, dużo śmiechu i oczywiście dużo alkoholu (w najróżniejszych rodzajach). Humory były szampańskie. I tak nam zeszło do bladego świtu. Wszystkich ostatecznie ścięło nad ranem. Po krótkim ładowaniu akumulatorów udaliśmy się na PKS. Skacowani i wypluci mieliśmy nieszczęście trafić na wybitnie niemiłego kierowcę, którego wyraźnie coś ugryzło - warczał na nas, że się grzebiemy z szukaniem pieniędzy, pośpieszał nas z miną z rodzaju: "Ach ta dzisiejsza młodzież! Imprez się gówniarzom zachciało!" i kręcił z politowaniem głową na widok Stomatolożki na kacu-gigancie, która ledwo siedziała. Jechał jak wariat, jakby był ciągle spóźniony. A na dodatek mieliśmy kontrolę biletów (o 7:00 rano w sobotę!). Byłam zbyt zmęczona, żeby się tym denerwować, ba! Byłam tym nawet rozbawiona :)

Krótko mówiąc: było fajnie. Chętnie to powtórzę, gdy tylko nadarzy się okazja :))