05 lutego 2007, 10:38
Tyle było szumu, przygotowań, zamartwiania się, zjedzonych nerwów i proszę! Jedna noc i koniec. Studniówka Ma Soeur stała się już historią. I wszystko odbyło się tak, jak przewidywałam, zgodnie z moimi mentorskimi radami ;) Młodzieży nikt nie pilnował, nie rewidował, nie legitymował, bawili się świetnie, zgonów nie było, a zespół grał fantastycznie. Makijaż się nie rozmazał, fryzura nie rozleciała, sukienka nie przeszkadzała w polonezie, buty były wygodne, za to komplementy sypały się ze wszystkich stron. Kamerzysta jak zwykle był wścibski i świecił lampą po twarzach. Wszyscy się ze sobą świetnie dogadywali i każdy bawił się z każdym. Zabawa była przednia.
Kiedy tak to piszę, to przed oczami staje mi moja własna studniówka. Muszę przyznać, że u mnie było dokładnie identycznie. I też wcześniej było dużo nerwów, przejęcia i organizacyjnej gorączki, dużo straszenia rewizjami i strofowania dobrym imieniem szkoły, dużo pompy i setki prób poloneza. A skończyło się świetnie i przede wszystkim na luzie. I zostało mnóstwo przyjemnych i śmiesznych wspomnień.
Ten scenariusz powtarza się chyba na wszystkich studniówkach. Zastanawiam się, dlaczego? I mam przeczucie, że to się wiąże z przekonaniem o unikatowości studniówki. Sama sobie przypominam słowa koleżanek: "Wszystko musi być idealnie! W końcu to jedyny taki bal w twoim życiu i musisz go dobrze wspominać!" Tyle tylko, że rzadko coś wychodzi idealnie, nigdy nie obędzie się bez zgrzytów, choćby malutkich. Czy warto w takim razie narażać się na niepotrzebny stres i frustracje?
Na szczęście czas jest lekarstwem na wszystko :) Ja sama z wielu rzeczy odnośnie swojej studniówki nie byłam zadowolona, wiele rzeczy bym zmieniła, ale im więcej czasu upływa, tym lepiej ją wspominam i coraz łatwiej mi ją podsumowywać jako naprawdę udaną. Bo w ostatecznym rozrachunku pamięta się tylko te dobre rzeczy. :)
Łeeee... znowu wpadam w mentorski ton. Za co z góry przepraszam :)