Jestem wykończona. To połowa dnia dopiero, ale ja już padam na pysk, a to dlatego, że wstałam dzisiaj bardzo wcześnie, w nogach mam dużo kilometrów (a to tylko z własnej głupoty) i ogólnie, czego się dzisiaj nie dotknę, to spapram. Po dzisiejszej jeździe - ostatniej już - jestem kompletnie załamana, bo wcale nie jestem pewna, czy mi się uda w ogóle zdać chociaż egzamin wewnętrzny. Prawie rozjechałam kobietę na przejściu, bo się zagapiłam, jakbym dopiero pierwszy raz jechała samochodem, wobec czego jestem przerażona samą sobą. Czułam się zresztą jak skończona idiotka - nic mi nie wychodziło. Instruktor jakiś nie w sosie, bynajmniej się moją męką psychiczną nie przejmował, kiedy w ogóle się odzywał, to tylko po to, żeby mi wytknąć, że coś zrobiłam źle, albo żeby mnie postraszyć, że nie zdam egzaminu. Jeździłam na dodatek najgorszym samochodem - po kilku stłuczkach - kierownica jakby nie reagowała, na pedałach były koszmarne luzy, drążek skrzyni biegów chwiał się na boki na zakrętach, drzwi się nie domykały, a niektóre światła działały dopiero, gdy się przywaliło w reflektor. Nietrudno się domyślić, że czułam się średnio komfortowo. A właściwie całkiem niekomfortowo. Dodatkowo dobić po prostu może dzisiejsza pogoda: wichura, ulewa, ciemno jak w grobie. Nie tak powinien wyglądać początek września. To zdecydowanie nie jest dobry dzień.
Jedyne pozytywy w dniu dzisiejszym to zdana teoria (bezbłędnie) i to, że mogłam pomóc moim znajomym. I chyba się udało, przynajmniej na razie strony są usatysfakcjonowane. I oby tak już pozostało, bo ewentualne reklamacje napłyną do mnie niestety ;)
W sumie do północy jeszcze daleko. Mam jeszcze kilka godzin na to, żeby zdarzyło się coś dobrego. Ale humor mi się już chyba nie poprawi. To chyba naprawdę będzie zły dzień...
Męczyć mnie swoją drogą zaczyna ta mozaika dobrych i złych dni. Kiedy jednego dnia zaczynam wreszcie nabierać trochę optymizmu, już następnego wszystko idzie tak źle, że cały dobry nastrój schodzi ze mnie jak powietrze z dętki. Dlaczego, kiedy już zaczynam nieśmiało wierzyć w to, że wszystko będzie dobrze, coś zawsze musi tę moją wiarę zrównać z ziemią?
Jak to jest, że kiedy byłam w połowie kursu szło mi lepiej niż u jego końca? Przecież to właśnie teraz najbardziej wszystko powinno być bez zarzutu! A nie jest. Zaczynam chyba powoli odczuwać w związku z tym frustrację, a jak wiadomo frustracja w niczym nie pomaga, a wręcz szkodzi. Dlatego właśnie już kompletnie nie wiem, jak to będzie... No nie wiem po prostu!