Najnowsze wpisy, strona 35


Malinowego koszmaru ciąg dalszy...
Autor: dorothee
01 września 2005, 11:07

Ostatnio pisałam zdaje się coś o "palcach skrwawionych malinami"... Obecnie nie tylko palce mam skrwawione i bynajmniej nie jest to sok z malin. Kolejne dwie wizyty na plantacji zaowocowały tym, że plecy bolą mnie coraz bardziej, poparzyłam się na słońcu do tego stopnia, że złazi ze mnie skóra (bleee), a ręce mam tak pokaleczone, że muszę chodzić w bluzkach z długim rękawem (a to dlatego, że wyglądają tak, jakbym się cięła tępą żyletką). Co gorsza moje nogi zaczynają przypominać ręce, pieniędzy zarobiłam niewiele, a w skutek nakładających się na siebie niesprzyjających okoliczności nawet ich jeszcze nie dostałam. Jak pech, to pech... Zaczynam się tylko zastanawiać czy te złośliwości losu nie są przypadkiem dziełem czarnego kota, który jeszcze w Sobieszewie przebiegł mi drogę.....?

Trzeba zatem szukać innej roboty, jeżeli w tej się nie sprawdzam, a całość zarobku będę musiała wydać na Kosmodisk (idąc za radą Huberta :] ). Niestety jest to trudniejsze niż się wydaje, sytuacja jest zatem beznadziejna...

Nie należy się jednak załamywać. Serce aż rośnie kiedy uświadomić sobie, że dziś zastępy dzieci i młodzieży zmierzają grzeczniutko do szkółki, a ja mogę rozwalona na balkonie (albo jeszcze lepiej - nad zalewem) korzystać z ostatnich letnich promieni słonecznych :)))) Wiem, wiem... jestem okrutna!

Z drugiej strony doświadczam odczuć naprawdę dziwacznych - przez ostatnie dwanaście lat ("Na miłość Boga!", jak ten czas leci :] ) każdego pierwszego września, o tej porze popylałam do szkoły w białej bluzeczce, a teraz sadzę tyłek przed komputerem, co więcej jeszcze miesiąc spedzę w domu. Zakręcone te wakacje - tak jak zakręcony był cały rok. Ale dziwnie mi jakoś po prostu...

Może to działanie komarzego jadu? Naliczyłam ponad 70 ukąszeń tych pierdzielonych rurkobzyków! A namnożyło się tego badziewia po niedawnych obfitych deszczach. Coś tam wylało, coś zalało, komarzysków się narobiło. Nie było mnie jeszcze wtedy w domu, więc nieszczególniem zorientowana. Jak ja nie znoszę nie wiedzieć, o co chodzi!

Chciałabym jeszcze tylko, żeby parę rzeczy się udało i będę szczęśliwym człowiekiem ;) To co robimy w weekend?

"... palce miałaś skrwawione malinami ..."...
Autor: dorothee
28 sierpnia 2005, 20:03

Auuuu! Bolii!!! :~( Moje plecy, buuuu...

Wszystko przez Koninę, która mnie namówiła na ciężką pracę zarobkową przy zbiorze malin! Chyba nie będę mogła więcej nawet spojrzeć na te pyszne (przynajmniej tak mi się dotąd wydawało) owoce. Wieczorem, już po powrocie "z pola" do domu doświadczyłam wrażenia dosyć osobliwego: gdy tylko zamknęłam oczy, jawiły mi się krzaki malin! [!!!]

A teraz bolą mnie moje biedne, pogięte, zakwaszone i poparzone słonecznie plecki. Żeby śmieszniej było, powiem, że już zgodziłam się na malinową powtórkę z rozrywki i jutro jadę na plantację w tym samym celu, co wczoraj - to znaczy rwać! (maliny oczywiście, a nie panów na traktorze pełnym siana, jak Messalina ;] ) - mam wrażenie, że długo nie pożyję za zawartość tego nawiasu :))))

A Messalina swoją drogą też ze mną rwała malinki i całkiem dobrze jej to poszło - 8 skrzynek - wynik to iście imponujący! Stara Znajoma też z poświęceniem kaleczyła sobie dłonie w krzunach "malin bezcierniowych". Jak w takim razie wyglądają maliny cierniste??? "Laseczki" pozdrawiam i życzę szybkiego powrotu do zdrowia ;)

Braciszek mnie dzisiaj zszokował poważnie. Zaczepił mnie, stojąc przy lodówce: "Dorota, wiesz co? Coś bym przegryzł...... jakąś tętnicę, czy coś..." !!! Przestaję czuć się bezpiecznie we własnym domu... ;)

Jedna rzecz mnie tylko połowicznie smuci, a połowicznie wkurza: ostatnimi czasy coraz częściej obserwuję zachowania po prostu gówniarskie. Zbyt często niestety i w moim zbyt bliskim otoczeniu, co mnie smuci szczególnie... Dlaczego tylko, powiedzcie mi moi drodzy, ludzie dorośli zachowują się jak dzieci? Bo ja jakoś sama do tego dojść nie mogę... Głupia zazdrość, głupia zawiść, głupia mściwość, głupia obłuda i jeszcze parę głupich cech, które znajdują głupie ujście w głupich zachowaniach. Dlaczego tak musi być, że ludzie robią sobie na każdym kroku świństwa?

Pozdrawiam Bałkanofila w dalekim Lądek Zdroju! W końcu "nie ma takiego miasta jak Londyn! Jest Lądek, Lądek Zdrój!" :)))))) Hugs & kisses :*

Nareszcie w Itace :)))))
Autor: dorothee
24 sierpnia 2005, 13:19

Nareszcie wróciłam...!

Długo mnie nie było, dłużej niż zapowiadałam, ale cóż... nie wszystko w życiu można przewidzieć, tak jak ja nie przewidziałam, że zaraz po powrocie z Krasnobrodu wyjadę ponownie i to do pracy! Tak więc w domu zabawiłam tylko jeden dzień (który w całości spożytkowany został na pośpieszne pranie i pakowanie) i znowu w drogę - nie miałam nawet czasu wpaść na chwilę na blogiszona i skrobnąć parę słówek o minionych dwóch tygodniach (za co oczywiście biję się w pierś przed wszystkimi spragnionymi wieści).

Jezu, gdzie te wakacje??? Czas upłynął mi tak szybko, że prawdę powiedziawszy nie dotarło do mnie jeszcze za szczególnie, że za tydzień zaczyna się szkoła! Na szczęście mnie to już nie dotyczy i po raz pierwszy w życiu nie będę obchodziła 1 września jako dnia żałoby narodowej, niemniej jednak dotyczy to mojego rodzeństwa, któremu szczerze współczuję. Oczywiście nie zamierzam się do samego października byczyć - wolałbym spożytkować ten ostatni miesiąc na nauce, albo jeszcze lepiej: w pracy (wiem, wiem... jestem chora umysłowo), w każdym bądź razie jakoś aktywnie, tak jak aktywne były ostatnie cztery tygodnie.

Pobyt w Krasnobrodzie mogę uznać za udany. Pod względem warunków życia i mieszkania, nie mogę narzekać, bo jak się okazało później mieszkaliśmy w najdroższym ośrodku Krasnobrodu i faktycznie: chyba jeszcze nie zdarzyło mi się mieszkać w tak wypasionym domku. Nie brakowało niczego, począwszy od lodówki, przez telewizor, a skończywszy na leżakach plażowych. Domek przestronny, z dwoma tarasami, drewniany. A co najważniejsze wszystko pachniało wręcz nowością. Z pogodą też trafiliśmy nieźle (przynajmniej jak na naszą szerokość geograficzną przystało ;] ) - mimo, że na samym początku i na odjezdnym trochę padało, "środek" pobytu był tak upalny, że odechciewało się wszystkiego, a powietrze było tak gęste, że - jak powiedziała Stara Znajoma - "można je było jeść łyżkami". I wszystko byłoby fantastycznie, gdyby nie zgrzyt w towrzystwie: drobne nieporozumienia niepotrzebnie nas podzieliły i w praktyce wszystko robiliśmy grupami. Trudno oczywiście wymagać, aby wszyscy robili to samo, nawet jeżeli nie każdemu to odpowiada - w końcu każdy ma prawo spędzać czas tak, jak lubi najbardziej. Nikt chyba jednak nie zaprzeczy, że trochę się poprztykaliśmy.

Mimo wszystko było wesoło, czasem strasznie (nocna burza z nawałnicą), czasem smutno (biedny jeżyk ;~[ ), często smacznie (naleśniczki, spaghetti, chipsy, piwko - mniam mniam!), a przede wszystkim gorąco i nie nudno - a to podstawa.

Zdobyłam przy okazji cenną wiedzę na temat mojej kondycji - otóż W OGÓLE JEJ NIE POSIADAM! Wycieczka rowerowa do Tomaszowa Lubelskiego (w sumie 30 km), skończyła się dla mnie tym, że wszyscy oglądali "Ace'a Venturę" zalewając się w najlepsze, a ja leżałam na górze z 40-stopniową gorączką. Mam nauczkę na całe życie ;]

Jak już wiecie, ledwo wróciłam z Krasnobrodu, a już byłam w drodze - gdzie? - nad morze. Praca właściwie przyszła do mnie sama, bo dostałam propozycję w ogóle na nią nie czekając, a będąc jeszcze poza domem. Trzeba się było szybko decydować, bo pierwszy dzień pracy był tuż, tuż i cieszę się z tego pośpiechu, bo nie miałam czasu stchórzyć (co mam niestety w zwyczaju). Miałam pietra, przyznaję, bo miałam pracować sama, bez znajomych, a z obcymi ludźmi, w obcym mieście i w ogóle miałam jeszcze tysiąc "ale". Na miejscu okazało się, że strach ma wielkie oczy i wszelkie obawy były niepotrzebne. A pracowałam na akcji promocyjnej na terenie wybrzeża (takich akcji było tam w tym roku wyjątkowo wiele), a powiem tylko tyle, że moją należy kojarzyć z kolorem żółtym. Reszta jest milczeniem ;]

Poradziłam sobie, tak myślę - w każdym bądź razie moja partnerka z pracy (Milenko! Pozdrawiam!) na mnie nie narzekała :] Też bez zgrzytów się nie obyło i zaczynam niestety wierzyć w to, że w żadnym towarzystwie i w żadnych okolicznościach nie da się spędzić nawet dwóch tygodni bez jakiegoś konfliktu. Ale niczego nie żałuję, a przecież o to w życiu chodzi, żeby niczego nie żałować.

A teraz czekam na wypłatę :))))) I leczę się z zatrucia pokarmowego (wiedziałam, że ta akcja zacznie mi w końcu wychodzić bokiem, ale dlaczego akurat w ten sposób???). Ech... "i tak warto żyć"!

W drogę...!
Autor: dorothee
22 lipca 2005, 11:21

Wpisuję się nareszcie, ku uciesze zapewne Bałkanofila i Starej Znajomej, którzy już komentują swoje komentarze. Wpadam właściwie na chwilę tylko poinformować, co się ze mną działo i co dziać się będzie. Przede wszystkim jestem już studentką i to na tym kierunku, na który chciałam się dostać najbardziej. Mogę więc sobie chyba pogratulować. Więc gratuluję!

Po drugie już jutro wyjeżdżam. Nie będzie mnie całe dwa tygodnie, więc będziecie musieli znieść kolejny przestój na blogu. W związku z wyjazdem mam dzisiaj prawdziwe urwanie głowy, stąd mój pośpiech w dodawaniu tej notki. Oby tylko pogoda była lepsza, bo inaczej zacznę wierzyć w klątwy (tylko kto mógłby się tak na mnie paskudnie zemścić...?).

Z wyjazdem wiążę wielkie nadzieje, tzn. liczę na to, że będzie fajnie. Wczasy bez rodziców i bez wychowawców, ze sprawdzoną ekipą znajomych - samowola po prostu! Sama sobie będę panem i sługą! No dobra, może bez przesady, zawsze ciąży jeszcze na mnie odpowiedzialność prawna... :)))

A skoro samodzielność i samowola, to w rodzicielkach obudził się spotęgowany instynkt macierzyński, który w nadmiarze prowadzi do nadopiekuńczości. Konsekwencja: wałówa na wyjazd, która wystarczyłaby dla armii. Przesadzam oczywiście odrobinę - nie ma sensu narzekać, bo w końcu to tylko wygoda.

Tak więc koniec z nudą, chociaż na ostatnie dni nie mogę w sumie narzekać... Pomijając wielokrotne wizyty na uniwersytecie w celu załatwienia ostatnich formalności, mam na swoim koncie kilka fajnych spotkań ze znajomymi (pozdrowienia!). Na przykład przemiła wycieczka nad jezioro ze Starą Znajomą, Messaliną i Bałkanofilem. Jak dotąd nie udało nam się jeszcze ani razu dojechać do celu bez zgubienia drogi, niemniej jednak było słońce (choć mało), dobre jedzonko, feta i podbiał ;) , towarzysz w zaroślach, łowiący rybki, modelki Benny'ego Hill'a, spadające ręczniki i koń, na którego działa zwierzęcy magnetyzm Bałkanofila - krótko mówiąc, było śmiesznie. Oczywiście nie wolno mi zapomnieć o "cipsach" hahaha :)))

Równie przyjemnie było w pubie. Skład podobny, poszerzony o Walentynę i Koninę. Ponarzekałyśmy, złożyłyśmy sobie gratulacje, poplotkowałyśmy - słowem: pełne odprężenie.

Skandal! Ja wyjeżdżam, a Stara Znajoma i Messalina za moimi plecami umawiają się na projekcje filmów w kinie letnim w parku. I mnie tam nie będzie! Jakby to powiedział Czarny Rycerz: "chamstwo i gównażeria"! ;)

Dla Bałkanofila "szczęśliwej drogi już czas"... Bon voyage!

Myślałam, że mogę raz na zawsze pożegnać się ze szkołą, bo już jej nigdy więcej nie zobaczę. Cóż... nic bardziej mylnego, bo wedle zasady: "skoro nie góra do Mahometa, to Mahomet do góry", niczym czarny kot moją drogę przecina ciągle ktoś ze szkołą związany. Najbardziej dramatyczne (wręcz trącające kinem akcji) spotkanie miało miejsce na Starym Mieście. Na drodze mojej i Starej Znajomej pojawił się nauczyciel: Chemik - Terrorysta. Jak zwykle nienagannie ubrany, tym razem w barwy narodowe, pan profesor śpieszył gdzieś z tekturową teczką, w której znajdowały się zapewne niedoścignione w swej formie konspekty. Dodać mogę, że teczka współgrała z resztą ubioru pana profesora na zasadzie kontrastu kolorystycznego. Dostrzegłyśmy Chemika późno, wobec czego nie miałyśmy już czasu na ucieczkę, użyłyśmy zatem klasycznego sposobu kamuflarzu: odwróciłyśmy się tyłem, twarzą do witryny sklepowej. Metoda klasyczna, ale skuteczna. Niebezpieczeństwo minęło. A po ominięciu nas przeszło na drugą stronę ulicy i zniknęło w bramie (pub? galeria antyków? wulkanizacja? gdzież miejsce mieć mogło to szpiegowskie spotkanie?). Poczułyśmy się bezpieczne, nie zagrożone żadnym "Kłaniam się". Nie uszłyśmy jednak wiele, gdy Chemik wyłonił się znowu i zaczął zmierzać w tempie torpedy w naszym kierunku. Szybka akcja ratunkowa, w postaci ukrycia się w sklepie jubilerskim i udawania klientek, po raz drugi uratowała nam życie! :))))

Chyba bredzę. Zakończę zatem. Życzcie mi szerokiej drogi. Do zobaczenia!

Znak życia
Autor: dorothee
10 lipca 2005, 15:57

Dawno mnie tu nie było... Okno wieje pustką, klawiatura się przykurzyła, Bałkanofil się irytuje, że nie ma czego czytać, a tym bardziej komentować (w końcu komentowanie to jego domena - nie koniecznie należy to interpretować w kontekście blogów -----> Madame Indyque hahaha), co gorsza komentować musi ciągle starą notkę! No tragedia po prostu!

Więc kładę kres tej tragedii i daję znak życia. Możnaby pomyśleć, że miałam tysiące ciekawszych zajęć niż blogowanie, dlatego olałam pisanie, ale nie jest to do końca zgodne z prawdą. Oczywiście kilka dni wypadło mi z życia z powodu składania świadectwa na uczelnię. Z notariuszem poszło nawet gładko (prawdę powiedziawszy spodziewałam się tłumów i kolejek - nic bardziej mylnego) - ksero, opłata, promienny uśmiech pani sekretarki... Gorzej było na uniwersytecie - gdzie nie spojrzeć tam tłum kandydatów. Składając świadectwo na historię musiałam prawie 2 godziny stać w kolejce, żeby na koniec przekonać się, że konkurencja mnie wykończy i nie mam zbyt wielkich szans na dostanie się na historię. I może nawet za bardzo by mnie to nie ruszało, bo tak się jakoś składa, że na historii zależy mi najmniej, przeżywam jednak kryzys światopoglądu, bo na historię zdaje - według wszelkich statystyk - o połowę mniej kandydatów niż na inne kierunki, na które złożyłam dokumenty, ale jażeli tu nie mam szans, to co dopiero na innych kierunkach?!?!?!

Wolę zatem po prostu o tym nie myśleć - matura nie istnieje! Oceny nie istnieją! Uniwersytety nie istnieją! Jestem zdrowa psychicznie! Dla pewności powtórzę to sobie kilka razy: jestem zdrowa, jestem zdrowa, jestem zdrowa......

Prawdziwe zapomnienie może mi przynieść tylko jakiś przyjemny wyjazd. Bardzo chętnie opuszczę to zakichane miasto! Na szczęście mam już co nieco zaplanowane i teraz odliczam tylko dni. Jeszcze dwa tygodnie, dwa tygodnie, tylko dwa tygodnie...!

P.S.: Za pośrednictwem brata trafiłam ostatnio na świetny kawał:

Rozmawiają dwa pączki:

- Zrobili mi lewatywę!

- Jaką???

- Toffi!