Na koniec weekendu


Autor: dorothee
17 września 2006, 17:58

Messalina domaga się nowej notki, ale myślę, że lepiej by dla niej było, żebym jednak nic nowego nie pisała ;) A to dlatego, że notka tyczyć się winna piątkowej imprezy hi hi hi... Messalino, powiedz mi proszę, jak ty to robisz, że mężczyźni........ a zresztą :)))

A tak na poważnie za sobą mam "para-parapetówkę" u Blondie i kacem się wprawdzie nie skończyło, ale wczoraj cały dzień nie mogłam się wygrzebać, żeby nawet skrobnąć na ten temat choć słówko. Ale przyznaję, że było bardzo przyjemnie, a gospodyni gratuluję udanego przyjęcia. Do gustu już zwłaszcza przypadł mi fakt, iż mogłam pomóc w przygotowaniach (choć oznaczało to dla mnie stanie nad patelnią), niemniej jednak cieszę się, że się spisałam. Ciasto mojego wyrobu, bynajmniej nie fenomenalne, zrobiło niespodziewaną furorę (jestem naprawdę szczerze zdumiona) i to tak wielką, że niektórzy postanowili się nim pookładać po twarzach (cieszę się, że do tego też się świetnie nadało), a nawet jego resztki gospodyni znalazła następnego ranka w pralce. Bardzo mi miło, że moje ciasto nadaje się nawet do prania ;))) Na szczęście jego większość znalazła typowe zastosowanie, to jest zapełnianie żołądków. Poza tym było mnóstwo pysznego jedzonka i oczywiście jeszcze pyszniejsze napoje ;)

Miałam okazję spotkać się z kilkorgiem dawno nie widzianych znajomych, w tym ze Stomatolożką (która zmieniła kolor włosów na kasztan i nie chce wierzyć, że wygląda świetnie), Koniną (która z kolei złapała bakcyla biznesu i jak na bizneswoman przystało sprawiła sobie balejaż ;] ) i Organistą (który dostał się na grafikę na Wydziale Artystycznym mojej Alma Mater, czego mu niniejszym gratuluję i życzę powodzenia), a także naszą zdolną Magdaleną (która w październiku znów nas opuści dla malowniczego Krakowa i jeszcze bardziej malowniczej Akademii Sztuk Ślicznych). Jak to jednak na imprezę na wskroś studencką przystało, już wkrótce pojawiło się tyle nieznanych mi osób, że w obecności ledwie połowy ja już się zgubiłam w rachubie, imionach i kto jest kim. Ale jak wiadomo nie jest to przecież dostateczny powód, dla którego możnaby się źle bawić :). A rozkręciliśmy się tak bardzo, że impreza już wkrótce wymknęła się na chwilę spod kontroli - wszystkich ogarnęła klasyczna głupawka, a więc było głośno i hmmmmm... śmiesznie (?). Dla wtajemniczonych: "Clin - Clinem" :)))) Policja w każdym bądź razie nie interweniowała (choć myślę, że było już blisko). O interwencji sąsiadów aczkolwiek coś - niecoś słyszałam... he he....

Ostatecznie można chyba mówić o happy endzie, choć nie obyło się bez przygód przysparzających zmartwień. Jak zwykle zresztą.

Uffff, bleee, w całym domu unosi się zapach grzybów, którego nie mogę już znieść. A jest to wynikiem sobotniej wyprawy Rodziciela do lasu. Wrócił z przebogatym łupem, który należało szybko przerobić. I tak: na stołach i szafkach stoją słoiki z marynatą, inne grzyby suszą się w piekarniku, który chodzi non stop, albo wiszą na sznurkach jak korale, malowniczo rozpięte na wszystkich wystających elementach kuchni. Reszta podgrzybków pływa sobie w sosie. Tylko kto to wszystko zje???

A dzisiejszy dzień spędziłam w plenerze. Spacerowaliśmy sobie po skansenie z racji otrzymania zaproszeń na odbywające się tam dzisiaj pokazy (uroki posiadania przedstawicielki rodziny wśród muzealników :] ). Zbyt porywająco nie było - w końcu impreza odbywa się co roku, a ja już parę razy byłam - ale udało się załapać na kilka pokazów i degustacji, a i odpoczynek nad stawem był całkiem przyjemny. Nie jestem zbyt wilką fanką folkloru, przyznaję bez bicia, że przyciągnęły mnie tam bułeczki z soczewicą, których jestem wielbicielką :)) Każdorazowy mój pobyt w skansenie daje mi jednak pewne cenne doświadczenie poznawcze: za każdym razem przekonuję się, że jestem w stu procentach mieszczuchem :)

Weekend mogę podsumować jako udany. Aktywny był przynajmniej. A w sytuacji, w której całe wakacje spędziłam w Lublinie, nigdzie nie wyjeżdżając, każdy aktywny dzień traktuję jak sukces. To już zresztą jeden z ostatnich weekendów tych wakacji, tym bardziej się cieszę, że nie siedzę w domu. Z drugiej strony nawet się cieszę z powrotu na uczelnię - chyba mi się chce do ludzi... ;)

mi
17 września 2006
i wcale się nie domagałam się nowej notki, wręcz przeciwnie ...
mi
17 września 2006
a spóbowałabyś tylko coś naskrobać swoją zgryźliwością

Dodaj komentarz