10 października 2004, 17:20
Jak każdy przykładny katolik odbyłam wczoraj pielgrzymkę do Częstochowy. Wróciłam dziś o 5:30 rano i nie nadaję się do życia, co dopiero do pisania eseju i rozprawki na polski (gdzie jest sprawiedliwość na tym świecie?!?!?!?!?!). Wyjazd zaliczam do udanych i nie żałuję, że się na niego wybrałam. Ludu było ze sześć tysięcy, z czego dwa tysiące to Lubelszczyzna (żartowałyśmy nawet ze Starą Znajomą, że chciałyśmy uciec od Lublina, a Lublin za nami ha ha ha) - a więc nie można mówić o deficycie pielgrzymów, raczej o deficycie miejsca he he. Mnóstwo rozentuzjazmowanej młodzieży opanowało każdy centymetr kwadratowy Jasnej Góry - zastanawiam się mocno, jak udało się nam wszystkim pomieścić w bazylice. Niemniej jednak jakoś poszło...
Drogę do Częstochowy umilały nam cogodzinne modlitwy ("Booożeee! Po co ja się zgodziłam jechać????!!!!" - Stara Znajoma), a we własnym zakresie zgłębianie interesujących treści słownika slangu francuskiego ("sainte - nitouche" he he he... nie pamiętam pisowni ;} ). Właśnie opuszczaliśmy Lublin, kiedy okazało się, że zapomnieliśmy sztandaru szkoły - iście w naszym stylu. Trzeba było po niego wracać. Po bohaterskiej akcji odbijania sztandaru z rąk portierki ;) mogliśmy kontynuować jazdę. Warty odnotowania jest z pewnością pobyt w przemiłym barze "Złota Woda" - słuchając puszczanej tam muzyki miałam dziwne wrażenie zapętlenia czasu w realiach polskiej muzyki rozrywkowej głębokich lat 90-tych.
W Częstochowie pogoda dopisała, chociaż na Drodze Krzyżowej na Wałach Jasnogórskich, która odbyła się około godziny 22:00, nie byłam pewna czy to ja się trzęsę z zimna, czy to wstrząsy sejsmiczne. Na miejscu odwiedziliśmy tamtejszą szkołę plastyczną i zaparkowaliśmy ostatecznie wsród 300-tu innych autokarów u stóp klasztoru. W następnej kolejności zmuszeni zostaliśmy do wędrowania do klasztoru ze śpiewem na ustach - w konsekwencji produkował się jedynie sor katecheta: "Czarnaaaa Maaaadooonno!". Nieco zażenowani rozłożyliśmy się w bazylice i poszliśmy zwiedzać... niektórzy klasztor, większość okoliczne bary he he. Nie samymi kanapkami żyje człowiek
Począwszy od 17:00 do samej 23:00 odbywały się różne uroczystości. Atmosfera bardzo fajna, podnosząca na duchu. Ludzie ze "Stasia" zrobili bardzo fajną oprawę nabożeństw - he he chyba się podlizuję... Po skończonej Drodze Krzyżowej wszyscy z niesamowitym zapałem udali się do autokarów (kto by pomyślał, że taki potencjał w nas drzemie...?). O ile w drodze na Jasną Górę chyba sora zawiedliśmy, o tyle wracając do autokaru nikt nie miał oporów przed śpiewaniem. Drogę powrotną przespałam. Pomiędzy jednym snem, a drugim odnotowałam tylko, że: była okropna mgła, P. udowadniał wszystkim, że kierowca nie rozpoznaje zakrętów i najpewniej wypadniemy z drogi, M. miała mokre spodnie, bo "była w krzakach", z tyłu ktoś śpiewał Myslovitz i "jesteśmy już w okolicy Kielc". Przespałam niestety moment największej grozy, która ogarnęła cały autokar, gdy nagle z mgły wyłoniła się postać pijaczka bez koszuli. Jak się okazało rozrywkowy jegomość tańczył na środku jezdni, wymachując rękami i nie bardzo chciał ustąpić z drogi nawet w momencie, gdy kierowca na niego zatrąbił. Ten klakson i krzyki dotarły do mnie przez sen.
Zdaje się jednak, że pijaczkowi nic się nie stało, a my też szczęśliwie dotarliśmy do domów. "I tym optymistycznym akcentem..."