Archiwum 08 listopada 2005


Nie lubię poniedziałku
Autor: dorothee
08 listopada 2005, 10:45

Boże! Co za straszny dzień był wczoraj! Ale przeżyłam "Bloody Monday" ;) to i wszystko przeżyję. Nie ma się co rozwodzić nad moim dołem, bo to stan permanenty i nie widzę szans (przynajmniej przez najbliższe dwa miesiące) na jego poprawę. Należy przyjąć to zatem za normę i na ten temat więcej ani słowa.

Pech mnie jakiś prześladuje chyba. Wypad w miasto ze Starą Znajomą i Bałkanofilem miał mi poprawić humor (to w końcu były moje urodziny), co ostatecznie się nawet udało (nie na długo, tylko do niedzielnego wieczoru, kiedy się okazało, że weekend właśnie dobiega końca, a ja się z  niczego nie przygotowałam na następny dzień), tyle, że zanim do poprawy humoru doszło, musiałam się najeść nerwów. Miasto przeżywało jakieś nadnaturalne ożywienie nocnego życia studenckiego i przez dwie godziny szukaliśmy jakiegoś lokalu, w którym byłby choć jeden wolny stolik. Co gorsza, nie było miejsc w naszym ulubionym pubie! :~( Jak zwykle sama jestem sobie winna, bo trzeba było albo wcześniej wyjść z domu, albo zarezerwować stolik, ale zawsze wina leży po mojej stronie, a mimo to nie umiem się uczyć na własnych błędach. Ostatecznie coś się znalazło, ja się wstawiłam i chyba wreszcie byłam do zniesienia...?

Wzruszyła mnie pamięć Messaliny i Ma Soeur. Bardzo im za to dziękuję :*

W sobotę natomiast Ma Soeur zabrała mnie na swój półmetek. Po co ja na półmetku mojej siostry?? - ktoś mógłby zapytać. Też zadałam sobie to pytanie, gdy stałam przed wejściem do klubu. W drodze dedukcji ustaliłam, że:

1. Po pierwsze poprawiam statystyki - klub zaznaczył, że ma być przynajmniej 350 ludzi, żeby w ogóle zechcieli zamknąć drzwi i nikogo obcego nie wpuszczać (słowa oczywiście nie dotrzymali i już wkrótce między licealistami kręcili się pijani w sztok faceci - było trochę nieprzyjemnie).

2. Po drugie dotrzymywałam stale towarzystwa naszej siostrze ciotecznej, którą Ma Soeur też zaprosiła. Zostawiając ją pod moją pieczą, mogła bawić się ze swoimi znajomymi.

3. A poza tym miałam przy sobie dowód, a to, jak wiadomo, rzecz zasadnicza ;)

Pobawiłam się trochę, jak zwykle wkurwiłam, doświadczyłam też na własnej skórze zjawiska agresji przeniesionej, co w sposób zasadniczy wzbogaca moją wiedzę z zakresu psychologii, doznałam oblania piwem i zdemoralizowałam kilku młodych Polaków, kupując im owe piwo na swój dowód.

Położyłam się spać o 5:00 nad ranem i spałam do 13:00 (do tej godziny chyba mi się jeszcze spać nie zdarzyło...), obudziłam się obolała, było mi niedobrze i cały dzień dochodziłam do siebie, po czym podjęłam decyzję zarwania nocki, żeby cokolwiek zrobic na ten cholerny poniedziałek. Zanim zasnęłam jakoś bliżej rana przeżyłam silny stres, że nie mogę zasnąć! Jakoś się udało, kimnęłam się cztery godziny, wstałam dosłownie się trzęsąc, przywitałam dzień mocną kawą i jako ledwo przygotowany z czegokolwiek kłębek nerwów, powlokłam się na uczelnię. Dzień na szczęście okazał się mniej straszny, niż jawił mi się w nocy (podobno to normalne, że w nocy problemy wydają nam się większe, niż są w rzeczywistości, podczas gdy rano mamy poczucie, że moglibyśmy zdobyć świat - przynajmniej tak twierdzi pani doktor, która wykłada mi psychologię), Wielka Inkwizytorka nie przeprowadziła na nas zemsty, ba! nawet wydawała się względnie zadowolona, że wreszcie coś umiemy, choć jak zwykle się na nas wkurwiła - tak dla zasady (Szymon mądrze podsumował, że ona musi się na nas wkurzać). Na koniec zabawny wykład poprowadził Profesor Jolly Roger, potem tylko 40 minut (!!) spędzone w punkcie xero (myślałam, że zdechnę z głodu) i do domu. A wieczorem po prostu ścięło mnie z nóg. Dzisiaj dzięki Bogu mam tylko jeden wykład i to dopiero o 13:00, więc się wreszcie wyspałam.

Pogoda pod psem. Niestety uświadamia mi to, że nieuchronnie zbliża się zima, a ja zimy nie lubię...