03 października 2005, 16:09
Stało się! Dziś zostałam oficjalnie przyjęta do grona studentów UMCS. Dostałam indeks, w dziekanacie odebrałam (oczywiście po godzinie stania w kolejce w towarzystwie gburowatego studenta z Rosji, dwóch ciamajd z tyłu kombinujących, jak załatwić sobie zwolnienie z w-fu i jeszcze jakichś trzydziestu innych, krańcowo zirytowanych osób) legitymację studencką (nareszcie bilety autobusowe za złotówkę!!!) oraz książeczkę zdrowia (której zawartość - dokładniej: wymagane badania okresowe - nieco mnie przeraziła). Poznałam też smak bezpłatnej edukacji w Polsce, mając okazję opłacić ubezpieczenie za całe 36 zł, dowiadując się też, że za zapisanie się do biblioteki uniwersyteckiej należy zapłacić 10 zł. Policzyłam ostatnio, że nie zaczęłam jeszcze studiować, a studia już kosztowały mnie ponad 300 zł. Dobrze, że chociaż "Witam na Wydziale Politologii" dziekana nie było odpłatne ;) Zastanawiam się, jakie jeszcze czekają mnie niespodzianki finansowe...
Poznałam już kilkoro ludzi z mojej grupy. Starosta roku (który sam się nim wyznaczył) puścił po ludziach karteczkę (oczywiście w trakcie immartykulacji :] ), że organizuje spotkanie "gdzieś w barze", żebyśmy mogli "się lepiej poznać, nie tylko w grupach, ale i na całym roku" (ho ho, to musiałby być pojemny lokal...!). Co ustalono, nie wiem. Zaraz po immartykulacji poleciałam na KUL do Starej Znajomej. Myślałam prawdę powiedziawszy, że to na UMCS-ie jest bałagan, ale po tym, co zobaczyłam na KUL-u muszę zmienić zdanie. Organizacja takich prostych, zdawałoby się, rzeczy jak plan zajęć dla studentów, była tak niedopracowana, jakby uniwersytet dopiero się otworzył i pierwszy raz gościł studentów: kilometrowa kolejka do dziekanatu, brak indeksów, setka ludzi pod tablicą ogłoszeń, usiłujących dowiedzieć się, w której są grupie, a do tego normalny dzień zajęć. Ja miałam szczęście - dziekan zarządził dzień wolny dla studentów pierwszego roku, za co dostał gorące brawa :)))
Fuuu! Nie wiedzałam, że indeksy mają taki paskudny zielony kolor!
Messalino! Zapraszam do mnie na politologię! Mam bardzo przystojnych kolegów na roku! Wraz z początkiem roku akademickiego Messalina znowu zacznie gilotynować męskie serca w akademikach :))))))))))
Zatem zaczęło się całkiem nieźle. A skończyło też nie gorzej. Pisząc "skończyło" mam na myśli zakończone właśnie wakacje. Najdłuższe i jedyne takie wakacje w moim życiu. Podsumowuję je bardzo dobrze. Wszystko, co się działo w czasie ich trwania, nauczyło mnie trochę życia, dało nowe, cenne doświadczenia (choćby rekrutacja, czy pierwsza praca), a przede wszystkim zostawiło niepowtarzalne wspomnienia. Chyba po raz pierwszy jestem tak zadowolona z wakacji. I nareszcie wypoczęta!
Zamknięcie wakacji było huczne. Przez cały ostatni tydzień z resztą wychodziłam często na miasto, również aby spotkać się ze znajomymi. W środę byłam w ulubionym pubie nie tylko moim, ale i naszej byłej klasy, z inspiracji Koniny, która do spółki ze Stomatolożką zorganizowała spotkanie. Przyszło kilka osób, dobrze się bawiliśmy, plotkowaliśmy i ogólnie nadrabialiśmy braki w znajomości klasowych plotek, spowodowane wakacjami i kiepskim przepływem informacji ;) Na spotkanie przyszłam z Messaliną. Wróciłyśmy odprowadzone przez Organistę (który oświadczył mi, że "chce mieć trójkę dzieci" - zupełnie nie rozumiem, co ja mam do tego...?) i jego psa.
Następny dzień bez wypoczynku ;) : rano biegałam ze Starą Znajomą po uniwersytetach, wieczorem spotkałyśmy się w pubie z Bałkanofilem, którego witałyśmy po dwóch i pół miesiąca nieobecności. Byliśmy niemal w progu pubu, gdy spadł deszcz, wobec czego całe towarzystwo, które siedziało dotąd na zewnątrz, zaczęło się ewakuować do środka, co dla nas oznaczało problem ze znalezieniem wolnego stolika. Gdy wreszcie znaleźliśmy jeden, aczkolwiek bardzo szczególnie umiejscowiony (niemal niewidocznie dla kelnerów), musieliśmy długo czekać, aż ktoś nas wreszcie zauważy i obsłuży, mimo woli obserwując parę siedzącą przy stoliku naprzeciwko i smakowicie zajadającą pyszną, cieplutką pizzę! Dodam, że byliśmy głodni. Pani z naprzeciwka chyba zaczęła odczuwać świdrowanie naszego wygłodniałego wzroku, bo kęsy pizzy stawały jej w gardle. Kelnerka wreszcie nas zauważyła, ale obsługiwała nas z miną znaczącą mniej więcej: "A skąd państwo się tu wzięliście?!". To, że nie rzucaliśmy jej się w oczy miało jednak swoje dobre strony, bo mogliśmy siedzieć tam, jak długo chcieliśmy, nie nagabywani wzrokiem kelnerki, mówiącym: "Może zechcieliby już państwo rachunek?". Poza tym mogliśmy się śmiać i wygłupiać do woli - mało kto nas widział.
W piątek miałam "wolne" - tzn. nikt nie chciał, żebym z nim gdzieś poszła. Ale była to cisza przed burzą :))) W sobotę spędziłam przemile czas żegnając wakacje z moimi (jakby nie było) najbliższymi przyjaciółmi. Sobota pod znakiem "żubra", niedziela pod znakiem kaca :)))) Z nocy tej wyciągnęłam ważną naukę na przyszłość: NIGDY NIE MIESZAJCIE WÓDKI Z WINEM! :)))) Ale było "słodko, smacznie i zdrowo", a "Żubr występował w paszczy" ;) Będę to długo wspominać, zwłaszcza gatki w groszki, taniec na dywanie, "Zwrygazdę", "Ekhm..." i film "Marian, again", z którego nic nie rozumiałam. Było super :*